– Przecież nie wymagam od ciebie heroicznych czynów – mruknąłem. – Chcesz, to skasuję tę twoją pisaninę i sobie pójdę.
Kotia przez jakiś czas się zastanawiał, chyba tylko po to, żeby mi pograć na nerwach.
– Nie, poczekaj. To mnie zaciekawiło. Co dzisiaj robiłeś?
– Obszedłem tłum biurokratów – powiedziałem i zacząłem wymieniać wszystkie miejsca, w których byłem.
Kotia słuchał uważnie, kiwał głową, potem zapytał:
– Nie myślałeś o tym, żeby pójść do cerkwi?
Wytrzeszczyłem oczy. Kotia nie był wojującym ateistą, ale w Boga nie wierzył.
– No coś ty?
– No co? Nie jestem ateistą, tylko agnostykiem. A każdy agnostyk teoretycznie dopuszcza istnienie sił wyższych. Skoro już zaczęła się taka mistyka…
– Nie, nie poszedłem. Tylko tak… sam się pomodliłem – wyznałem zawstydzony.
– Powinieneś pójść – zdecydował Kotia.
– Tak myślisz?
– Tak myślę. Innego wyjścia nie widzę.
Zamilkliśmy.
– Kotia, potrzebuję pomocy – powiedziałem w końcu. – Może to rzeczywiście mistyka? Masz jakichś znajomych jasnowidzów?
– Skąd miałbym mieć?
– No, przecież kiedy nie piszesz o seksie, to piszesz o różnych tam… I kontaktujesz się…
– Coś ty! Kontaktuję się z takimi samymi oszołomami jak ja! Myślisz, że chodzę po różnych szarlatanach, parapsychologach, a potem o nich piszę? Jeszcze mi powiedz, że rżnę owczarki i potem to opisuję. Wszystko wymyślam, Kirył! Wszystko to brednie dla czytelników! Nie ma żadnych prawdziwych jasnowidzów. A przynajmniej ja żadnego nie znam.
– No to faktycznie nie pozostało mi nic innego, jak pójść do cerkwi.
– Poczekaj. Już wiem, do kogo pójdziemy.
Popatrzyłem na Kotię pytająco.
– Do Dymitra Mielnikowa. No i co? Dobrze wymyśliłem?
– A co, znasz go? – zdumiałem się.
– Oho! I ciebie tknęła skleroza. – Kotia zachichotał. – Znam! Niezbyt dobrze, ale Mielnikow to człowiek towarzyski. Tylko trzeba będzie wziąć butelkę koniaku.
* * *
Dmitrij Mielnikow był człowiekiem rzadkiego zawodu – od dwudziestu lat pisał fantastykę i najwyraźniej odnosił na tym polu sukcesy. W każdym razie znawca kosmicznych potworów i rodzimych wampirów mieszkał w wieżowcu na Kutuzowskim, w którym była czysta klatka schodowa, dziarski dziadek-ochroniarz, sądząc z wyglądu i czujnego spojrzenia – były wartownik w obozach.
Mieszkanie Mielnikow miał ogromne i pięknie urządzone, a on sam wyglądał na zadowolonego z życia. Zawsze sądziłem, że autor, którego bohaterowie zginają zębami rury, a jednym kopnięciem przebijają betonowe ściany, jest cherlakiem, ale Mielnikow był człowiekiem w średnim wieku, średniego wzrostu, średnio barczystym, za to z widocznym brzuszkiem.
Kotię jednak przyjął bardzo serdecznie, a ja zostałem zaszczycony uściskiem dłoni władcy dusz nastolatków i romantycznych dziewcząt.
– Proszę, wejdźcie do gabinetu, chłopaki – zaproponował demokratycznie Mielnikow. – Jeśli chcecie, to włóżcie kapcie.
Gdzieś w głębi mieszkania dźwięczały naczynia, marudził dziecięcy głos, szczekał pies, ale za masywnymi drzwiami gabinetu od razu zapanowała cisza. Mruczał jakiś szpanerski odtwarzacz, przezroczysty, było widać, jak w środku wiruje dysk i mrugają diody, zapewne absolutnie zbędne, umieszczone tam „zupełnie po nic”.
– A w środku neonówka – wymruczałem.
Mielnikow popatrzył na mnie ucieszony.
– O! Jak przyjemnie spotkać oczytanego człowieka! Do czego to doszło, nikt nie pamięta klasyki! Zacytowałem w swojej książce Strugackich bez cudzysłowu, popełniłem, że się tak wyrażę, literacki komplement, a czytelnicy zaczęli chwalić to zdanie jako moje.
Nastrój i tak miałem podły.
– Przynajmniej czytelnicy mają dobry gust.
Mielnikow zamilkł. Może się zastanawiał, czy się obrazić i wystawić mnie i Kotię za drzwi. Nie wystawił. Wymruczał tylko:
– Żeby tak do tego gustu jeszcze ogólne wyrobienie… No bo jak można uczepić się jednego autora i czytać tylko jego? Niechby nawet mnie!
Kotia zachichotał. Wyjął z torby, na którą Mielnikow już zdążył zerknąć, butelkę koniaku.
– Jasne – oznajmił pisarz. Otworzył szafkę, w której, jak się okazało, był barek, i to nie pusty, wyjął kieliszki, postawił na szklanym stoliku obok kanapy. Zastanowił się i zapytał: – Rozumiem, że przyszliście nie tylko po to, żeby się napić?
– Bardzo potrzebujemy twojej pomocy – powiedział Kotia. – Kirył znalazł się w takiej dziwnej sytuacji…
– Nie jestem wydawcą – odparł szybko Mielnikow. – Mogę jedynie podpowiedzieć, do kogo udać się z powieścią.
– Nie, nie, Kirył nie pisze. – Kotia zamachał rękami.
Na twarzy Mielnikowa odmalował się wyraz ulgi.
– W takim razie, jak mogę panu pomóc? – zapytał. – Jedyne, na czym się naprawdę znam, to literatura, a konkretnie: fantastyka.
– No więc właśnie Kiryłowi przydarzyła się taka fantastyczna historia – zaczął Kotia. – Ale co ja… Niech Kirył sam opowie.
– Wróciłem wczoraj do domu po pracy. Mieszkam sam… no, prawie sam, bo mam psa.
Przez pierwsze pięć minut pisarz wyraźnie się nudził. Potem na jego twarzy pojawiło się lekkie zainteresowanie.
Dziwne, opowieść o dniu obfitującym w wydarzenia zajęła mi zaledwie kwadrans.
– Dobra historia. – Mielnikow dolał sobie koniaku. – Czyli to jest pomysł pańskiego…
– To się wydarzyło naprawdę – oznajmiłem ponuro.
Tak myślałem, że fantasta nie będzie najlepszym doradcą. Fantaści jeszcze mniej wierzą w cuda, niż prostytutki w miłość.
– Dymitrze Siergiejewiczu, to wszystko prawda – potwierdził Kotia.
– Niech mi pan pokaże swój dowód – poprosił Mielnikow.
Wzruszyłem ramionami – co mu dadzą moje dokumenty? – ale mimo to wyjąłem i podałem.
– Niech mi pan powie, Kiryle Daniłowiczu – zaczął Mielników, oglądając dowód – jak udało się panu doprowadzić dokument do takiego stanu? W pańskiej sytuacji…
Zabrałem mu dowód i popatrzyłem na stronę ze zdjęciem. Dowód jak dowód… Tylko… tylko bardzo blade napisy. I zdjęcie jakby wyblakłe. I strony takie pożółkłe i kruche.
– Jeszcze wczoraj wyglądał normalnie – powiedziałem. – Spójrz.
Podałem dowód Kotii. Ten z przerażeniem popatrzył na wyblakłe linijki.
– Ciekawe – powiedział Mielnikow z nieukrywaną przyjemnością. – Dajcie mi go.
Jeszcze raz uważnie przejrzał dowód. Przekartkował. Prychnął.
– Coś jeszcze? – zapytałem.
– Wie pan, Kiryle, że nie jest pan nigdzie zameldowany?
Kartka z meldunkiem faktycznie była pusta. Oglądałem ją pod jasnym światłem lampy, przy oknie, pod kątem i pod światło, i nie znalazłem żadnych śladów stempla.
– W Moskwie człowiekowi ciężko bez meldunku. – Kotia westchnął. – Może powinieneś postarać się o tymczasowy? Żartuje, żartuję, uspokój się.
Ja nie miałem ochoty na żarty. Schowałem dowód do kieszeni i popatrzyłem na Mielnikowa.
– A więc należy przyjąć, że pańska opowieść jest prawdziwa? – zapytał pisarz.
Skinąłem głową.
– I chce pan mojej rady jako człowieka wymyślającego różne nieprawdopodobne historie?
Znowu skinąłem głową.
Mielnikow odchylił się na oparcie fotela, wsparł łokcie na skórzanej poduszce. W zadumie obrócił w ręku kieliszek z koniakiem.
– Gdybym był braćmi Strugackimi – zaczął – to wymyśliłbym… wymyśliłbym, że jest pan człowiekiem niepotrzebnym, nikczemnym… Przepraszam pana bardzo, ja tylko tak dla przykładu.
Читать дальше