– No właśnie. I proszę przekazać żonie serdeczne pozdrowienia. Ma na imię Natasza, prawda?
Zrobiło mi się zimno. Odniosłem wrażenie, że słyszę w słuchawce szelest papierów.
– Myli się pani, nie jestem żonaty.
– No jak to nie jest pan żonaty?! Przecież mam tu wszystko zapisane: Keszju von Archibald, samiec, właścicielka: Natalia Iwanowa…
– Tak, tak, ma pani rację. Przepraszam, że panią niepokoiłem. Do widzenia.
Nie przegapili niczego. Podmienili dokumenty nawet w mieszkaniu hodowcy!
I po co? Żeby zdobyć kawalerkę w domu z wielkiej płyty?
Bzdura, nonsens!
Usiadłem na ławce. Wyjąłem jeszcze jednego papierosa. Popatrzyłem na trzymany w ręku telefon. Cudzy telefon, cudze mieszkanie, cudzy pies. A jeśli to wszystko to dopiero początek? Czego jeszcze mogą mnie pozbawić?
Rodziny. Przyjaciół. Pracy.
Wybrałem numer działu sprzedaży w swojej firmie. Zajęte. Normalka, dzwonią różne łosie, szukają jak najtańszej debeściarkiej karty graficznej. Dobra, numer szefa.
– Słucham.
– Walentynie Romanowiczu, dzień dobry!
– Dobry.
– Mówi Kirył Maksimow, menadżer do spraw sprzedaży detalicznej.
– Z jakiej firmy?
Omal nie upuściłem telefonu.
– Z waszej! Z „Bit i bajt”!
Przerwa. Szepty, zasłanianie mikrofonu ręką. Szef nie ma pojęcia o technice i nigdy nie mógł nauczyć się korzystać z przycisku wyłączania mikrofonu. Miałem wrażenie, że słyszę: „Pracuje u nas Kirył Maksimow? W detalicznej?”. A potem szef tym samym uprzejmym tonem zapytał:
– Tak?
– Nie mogę przyjść dzisiaj do pracy, Walentynie Romanowiczu. Zaszły takie okoliczności…
Znowu przerwa i szept zza dłoni.
– Ee… Kirył Maksimow?
– Tak jest – powiedziałem tonem skazańca.
– Mówi pan, że gdzie pan pracuje?
– W dziale sprzedaży detalicznej. Menadżer do spraw sprzedaży. Niech pan zapyta Andrieja Isaakowicza!
– Andrieju Isaakowiczu – zapytał szef specjalnie głośno – czy pracuje u nas Kirył Maksimow?
– Nie – usłyszałem głos starszego menadżera do spraw detalicznych. – Walentynie Romanowiczu, przecież ciągle panu tłumaczę, że brakuje nam jednego człowieka! Trzy osoby nie radzą sobie przy naszych obrotach, to po prostu niemożliwe!
– Ee… Kiryle Maksimowiczu… – powiedział szef.
– Maksimow!
– Oczywiście. Niezupełnie zrozumiałem sens pańskiego żartu, ale jeśli chce pan pracować w naszej firmie i ma pan doświadczenie…
– Mam. Trzy lata pracy.
– Gdzie?
– W „Bicie i bajcie”! – krzyknąłem i się rozłączyłem.
Trząsłem się jak w gorączce. To już nie „papierki”. To, że nie poznał mnie Walentyn Romanowicz, to jeszcze nic takiego, w końcu nieczęsto się widzimy. Ale Andriuszka Liwanow, z którym wypiliśmy razem tyle spirytusu i przelaliśmy tyle potu w czasie pracy…
Skoro już zdecydowali się zabrać mi mieszkanie, mogli podmienić papierki.
Mogli przekupić… albo zastraszyć ludzi – jeśli chcą mnie zaszczuć.
Ale skąd u szefa i Andriuszki takie zdolności aktorskie? Przecież Andriej w żaden sposób nie mógłby wygłosić tej pełnej goryczy przemowy o braku jeszcze jednego menadżera!
Ręce mi się trzęsły, i to wcale nie z powodu wczorajszego pijaństwa. Rozejrzałem się. Moje podwórko. Moje, rozumiecie? Moje! Te ławki i karuzele na placu zabaw, odmalowane na dzień miasta, są moje! Ten dozorca, grabiący mokre jesienne liście jest mój! Ten sklepik na rogu, w którym kupuję chleb, kiełbasę i pielmienie, też jest mój! Wszystko wokół jest takie znane i moje, nawet kałuża w wąskim przejściu między blokami jest moja, sto razy przemoczyłem w niej nogi, raz nawet się pośliznąłem i klapnąłem w nią – wymachując rękami jak klaun, próbując utrzymać równowagę i w efekcie lądując na tyłku. Anka śmiała się wtedy jak wariatka, a ja, patrząc na nią, też zacząłem się śmiać, siedząc w kałuży. Przechodząca obok babcia powiedziała wtedy dobitnie, co myśli o dzisiejszej młodzieży.
Wybrałem numer Ani.
– Kirył, nie dzwoń do mnie, dobrze? – usłyszałem w słuchawce. – Nie chcę się z tobą kontaktować. Naprawdę nie chcę.
I rozłączyła się.
To już chyba faktycznie koniec. Ale wcale się nie zmartwiłem – przeciwnie, ucieszyłem! Anka poznała mój numer telefonu, pamiętała mnie!
Co się dzieje?
Usiadłem wygodnie, skinąłem głową dozorcy, który mnie nie poznał i nie odpowiedział na skinienie, i zacząłem dzwonić do przyjaciół, znajomych i kontrahentów – do wszystkich, których numery telefonu miałem w komórce, poczynając od menadżera Aszimowa, od którego czasem kupowałem hardware dla firmy, a kończąc na znajomym ojca, stomatologu Jabłońskim, który pół roku temu zakładał mi kolejną plombę.
Pół godziny później, z prawie wyładowaną baterią telefonu, zakończyłem obdzwanianie bliższych i dalszych znajomych.
Układał się dziwny obraz. Chociaż nie, dziwny byłby wtedy, gdyby nie było w nim żadnych prawidłowości, a prawidłowości jednak były.
Przypadkowi znajomi, w rodzaju Jabłońskiego czy menadżerów dużych hurtowni, zapomnieli o mnie zupełnie. Kumple, z którymi wiązały mnie jakieś osobiste wspomnienia, przypominali sobie nie od razu, ale po tekstach w rodzaju: „Aloszka, powaliło cię? Przecież w zeszłym tygodniu siedzieliśmy przy piwie w pubie!” zaczynali tłumaczyć się i przepraszać, kładąc wszystko na karb odmóżdżającej pracy albo konsekwencje wczorajszego pijaństwa. Pięciu przypomniało mnie sobie od razu – Kotia, ale to pewnie dlatego, że dopiero co się widzieliśmy, trzy dziewczyny, z którymi łączyły mnie bardzo serdeczne stosunki, i zupełnie niespodziewanie chłopaczek z konkurencyjnej firmy. Z nim kontaktowałem się niezbyt często… ale było w nim coś takiego… jakby gejowskiego…
Aż stęknąłem. A to dopiero! Historia rodem z opowiadań Kotii! Chyba rzeczywiście chłopak jest gejem, ja mu się pewnie podobam i dlatego mnie zapamiętał.
Myśl o tym, że jestem obiektem fantazji seksualnych geja, wstrząsnęła mną bardziej niż skleroza, która dotknęła moich znajomych. Wstałem, poszedłem do sklepiku i kupiłem piwo. Sprzedawczynie mnie nie poznały. Wróciłem na ławkę, próbowałem się skupić. Do licha z chłopaczkiem, któremu wpadłem w oko. Do wieczora nawet on kompletnie o mnie zapomni. Brzyyydal.
Potem pewnie zapomną o mnie te dziewczyny, z którymi coś mnie łączyło.
Co dalej?
Bez mieszkania. Bez pracy. Bez przyjaciół.
Dowód? Co z tego! Fałszywy. Kupiony na bazarze.
A rodzice?
Czy nie wezwą milicji, kiedy zobaczą mnie w swoim mieszkaniu?
Wybrałem numer ojca. Wsłuchałem się w pstrykanie i trzaski światowego eteru.
– Tak?! – zawołał wesoło tata.
– Cześć, mówi Kirył.
– Kto, kto?
– Kirył! Co, rodzonego syna nie poznajesz?!
– Słabo cię słychać, Kiryłka – powiedział dobrodusznie ojciec. – Nie łączność komórkowa, tylko poczta polowa… Co słychać? Pracujesz?
– W pocie czoła – powiedziałem, upijając łyk piwa.
– Matka pyta, czy jesteś zdrowy.
– Jak koń.
– Wszystko w porządku? Nic się nie stało?
Kusiło mnie, żeby wypalić: straciłem pracę i mieszkanie, a przyjaciele o mnie zapomnieli.
– Wszystko cool. Jak tam urlop?
– Dobrze. Turcy nas obskakują, trzeba się mocno trzymać za kieszeń – odpowiedział wesoło ojciec. – Szkoda, że nie pojechałeś z nami.
– O, a jak ja żałuję! – przyznałem.
– Tak tylko dzwonisz? Stęskniłeś się?
– Tak.
Читать дальше