– Ile zostało dział przeciwlotniczych? – spytałem ze złością.
– Dwadzieścia procent – powiedział Lans i urwał, widocznie spostrzegł, że rozmowa idzie przez kanał ogólny. – Powinno wystarczyć – oznajmił aż nazbyt optymistycznie. Było jasne, że desant zdobędzie miasto bez większych problemów. – Wróć na swój kanał.
Wyciągnąłem rękę do przełącznika ukrytego pod cienką warstwą pancerza molekularnego, ale w słuchawkach już pstryknęło. Pancerz odgadywał moje ruchy…
– Lans, gdzie nasze statki?
– Już nigdzie.
No tak. Zerknąłem na oficera, który ze znużeniem popatrzył w niebo. Słyszał początek rozmowy i doskonale wiedział, że sto czołgów z laserowymi zenitówkami nie powstrzyma kapsuł desantowych.
– Lans, jeśli ktokolwiek złapie Fanga… to nasza jedyna szansa. Niech spróbują wyłapać tych… hiperdywersantów.
I odwróciłem się w stronę palisady, gdzie siedział nasz „ochroniarz”. Nie wiem dlaczego. Intuicja, szósty zmysł, jakiś cichy głos…
Żołnierz, który tak brawurowo oceniał szansę swojej armii, leżał na rudej szczecinie trawy. Z pleców sterczała mu rękojeść miecza atomowego.
Nad ciałem, trzymając w ręku coś bardziej solidnego od działka plazmowego, stał Fang.
Gorący ciężar. Czerwono-biały płomień wokół mnie.
Żadnego oparcia.
Jakbym spadał w gigantyczny piec… W gwiazdę.
Spróbowałem się odwrócić i coś czarno-ognistego przesunęło się w bok. Co się stało? Fang celujący do czołgu z koszmarnej broni – matowy błysk kolby, gruba stożkowata lufa… i żar, ciężar, ogień…
Mały pocisk atomowy? Pancerz może wytrzymać nawet to… nie wiem tylko, za jaką cenę.
Co się stało?
Chwila ciszy. I bezdźwięczny głos w świadomości: Zadziałał generator pola neutralizującego. Sytuacja krytyczna. Trafienie z anihilatora.
Z anihilatora? Strzelono do mnie antyczasteczkami, a ja nadal żyję?
Ale przecież była mowa o jakimś polu neutralizującym… Wszelka energia wokół mnie zostaje wyhamowana. Wiszę pośrodku piekła, nietykalny, dzięki stworzonemu na Ziemi wyposażeniu. Ciekawe tylko, jak udało się zmniejszyć wielotonowe generatory do rozmiarów molekuły. Ale do diabła z tym. Udało się, to dobrze… Brawo, uczeni!
Poczułem pchnięcie w nogi.
Wynoś się stąd - poradził pancerz.
Popatrzyłem w dół – nogi po kostki zapadały się w grząską pomarańczowo-czarną kaszę. Obok mojego ciała, gdzie działało pole, kasza wydawała się ciemna, dalej świeciła purpurowo.
Chwała Siewcom, że roztopiona nawierzchnia nie przyklejała się do pancerza, tylko spływała jak woda z natłuszczonego papieru. Szedłem przez płomień, już opadający, już tracący siłę. Wszystko, co mogło się spalić, spłonęło, wszystko, co się mogło stopić, zmieniło się w ciecz. Ale domy wokół placu stały nadal – puste dziury okien, żarzące się drewniane futryny, osypujące się narożniki, zerwane dachy, czarne od sadzy ściany. Pod jedną ze ścian, przysypany płonącym drewnem, przywalony ciałem zabitego żołnierza, gramolił się Fang. Poszedłem w jego stronę, rozglądając się.
Czołgu rzecz jasna nie było. Przez gasnący płomień połyskiwała srebrzysta plama płynnego metalu – i to wszystko.
Odruchowo sięgnąłem przez ramię. Miecza nie było, podobnie jak pistoletu umieszczonego na molekularnym pancerzu. Wszystko, co nie było osłonięte, wyparowało.
Miecz… - szepnął kombinezon.
Prawa ręka zaczęła mi ciążyć. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że z dłoni spływa taśma połyskliwego metalu. Kombinezon dał mi miecz.
Wtórne promieniowanie - znowu zaszeleściło w mózgu. – Pole wyłączone. Wyjdź.
Fang w końcu wydostał się spod ciała swojej ofiary. Kombinezon miał podarty, cały w żółtopomarańczowe plamy. Ach tak, to przecież krew Fangów…
Wargi Fanga poruszyły się i raczej wydedukowałem, niż usłyszałem jego słowa: Dobrze, bardzo dobrze.
– Nie chcę cię zabijać. – Mój głos brzmiał obco. – Wysłuchaj mnie, to bardzo ważne dla Ziemi i Fanga.
Wargi Fanga rozciągnęły się, kopiując ludzki uśmiech. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął małą czarną kulkę. Granat? No cóż, niech próbuje.
Fang podrzucił do góry kulkę, która zawisła, kołysząc się pod porywami gorącego wiatru.
– Mów – powiedział Fang.
Wzruszyłem ramionami. Dzieliło nas tylko kilka metrów. Fang był skazany – bezbronny i pewnie załatwiony promieniowaniem.
– Nie zrozumieliśmy się – zacząłem. – Zdecydowaliście, że nasza prawda jest w tym… – popatrzyłem na wystający z ręki miecz i zająknąłem się. No, w czym? – Nie macie racji! – krzyknąłem, przekonując raczej siebie niż Fanga. – To nigdy nie było…
Fang znowu się uśmiechnął.
– Albowiem nie było domu, w którym nie byłoby martwego… Oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę. Chcesz mi udowodnić, że jest inaczej?
– Mogę udowodnić… posłuchaj!
– Za późno – rzekł bardzo spokojnie Fang. – To już nie ma nic do rzeczy. Nie można zabrać miecza i nie dać nic w zamian.
Podniósł rękę do twarzy i osunął się na ziemię. Podbiegłem do niego, wpatrując się w nieludzkie rysy. Nie żyje. Zabił się sam czy zmarł od ran? Co za różnica…
– Nie zrozumiałeś – powiedziałem ze złością.
Bardzo chciałem wierzyć, że on rzeczywiście nie zrozumiał.
Szedłem wzdłuż pochyłego drewnianego płotu, oglądając się co chwila. Daleko z tyłu słychać było silniki maszyn. Pewnie bojowych. Pewnie nie naszych.
– Stój! – krzyknięto do mnie zza płotu. W dziurze po sęku tkwił ciemny kryształ lasera.
No i co dalej?
– Kim jesteś? – zapytano zza sztachet.
– Człowiekiem – odpowiedziałem szczerze.
– A co masz na sobie? – ciągnął tę niezwykle intelektualną rozmowę posiadacz lasera.
– Pancerz. Laser go nie przebije.
Rozmówca zamilkł i po chwili zauważył rezolutnie:
– No to po cholerę tam sterczysz? Przełaź!
Płot mógł mieć ze dwa metry wysokości, ale pancerz dodał mi skoczności. Z miejsca przesadziłem żałośnie stękające deski i znalazłem się przed obwieszoną bronią trójką. Na muszce trzymał mnie małolat; obok z działem plazmowym na ramieniu stał mężczyzna w średnim wieku: trzeciego, przygarbionego, o czujnym spojrzeniu bladoniebieskich oczu znałem.
– Siemasz, Djini – powiedziałem, w myślach rozkazując pancerzowi, by odsłonił mi twarz. Przezroczysta od wewnątrz błona zwinęła się z niezadowoleniem, tworząc pod brodą gruby wałek.
– O, imperator Tara! – Djini nie wyglądał na szczególnie zdumionego. – Co tu robisz?
– A ty?
– Dom mi spalili! – Głos Djiniego przeszedł w pisk. Po prostu pretensja przedsiębiorcy z okresu NEP-u, którego wywłaszczono z fabryczki mydła. – Tyle towaru! Wszystko, czego nie zdążyłem sprzedać… A ile traciłem, gdy przed atakiem Fangów wyprzedawałem za bezcen! Dom mi spalili, dranie… A co ty tu robisz? – Mnie spalili życie – oznajmiłem uprzejmie i rozejrzałem się. Płot, za którym ukrywali się obrażeni obywatele Ar-Na-Tina, ogradzał niegłęboki, strasznie zaśmiecony wykop.
– Co to?
– Budują szpital – wyjaśnił smarkacz trzymający mnie na muszce. Pomyślał i dodał: – Bezpłatny…
– Aha. Pewnie już z dziesięć lat budują, co? Można wiedzieć, po cholerę tu siedzicie?
Mężczyzna w średnim wieku zerknął na Djiniego, który wyraźnie dowodził tą komiczną trójką. Dostrzegł zezwalający gest i z entuzjazmem powiedział:
Читать дальше