— Jak sobie życzysz, oolt’ondai — powiedział kessentai.
Machnął na swoich oolt’os i ruszył naprzód. Kiedy przeszedł chwiejny most i zagłębił się w ruiny Dillsboro, skręcił w prawo, kierując się wzdłuż rzeki Tuckasegee.
— Niech Orostan zdycha dla tego swojego „ocalenia rasy” — szepnął kessentai. Jeśli ten świat czegokolwiek go nauczył, to tego, że samo przetrwanie wystarczy. Niech odważni giną „dla dobra rasy”. On, Cholosta’an, po prostu ocaleje.
* * *
Tulo’stenaloor pokręcił głową nad raportem z Dillsboro. Przez chwilę rozważał, czy nie rozkazać Orostanowi zaprzestać ataku. Zebranie sił na nowo zabierze mu kilka godzin, o ile w ogóle zostały tam jakiekolwiek siły. W końcu postanowił tego nie robić. Po pierwsze, ten stary idiota prawdopodobnie i tak by go zignorował i zaatakował. Po drugie, spowolnienie sił maszerujących na Gap było tego warte. Po przybyciu metalowych threshkreen chwilowo stracił przełęcz na rzecz ludzi. Ale mając tylko dość dużo czasu, odbije ją z powrotem. Kiedyś skończy im się energia i amunicja, a wtedy ich stamtąd wyprze.
— Proszę tylko o czas.
* * *
Mike wyszedł z dziury ziejącej tam, gdzie kiedyś była tylna ściana jego gabinetu. Nie oglądał się za siebie. Był pewien, że nigdy więcej go nie zobaczy.
Batalion stał w równych szeregach przed promami. Wszystkie dwadzieścia dwa statki wylądowały na placu defilad i były właśnie ładowane bronią i sprzętem, w tym najważniejszymi power packami i lancami antymaterii. Pozostało tylko załadować żołnierzy i być może wygłosić krótką mowę.
Problem polegał na tyra, że nawet „zieloni” wiedzieli, iż lecą na samobójczą misję. To była ważna samobójcza misja, trudno było wyobrazić sobie ważniejszą. Ale byłoby to niezwykłe zrządzenie losu, gdyby ktokolwiek z nich przeżył.
Do tego dochodził fakt, że nawet „zieloni” w ciągu ostatnich dwóch do pięciu lat praktycznie bez przerwy brali udział w operacjach bojowych. To byli żołnierze, którzy szli w ogień z otwartymi oczami. I większość z nich słys2ała już wcześniej mowy majora.
Ale to była taka ich mała tradycja.
Mike zdjął hełm, kazał przekaźnikowi wzmocnić głos i stanął przed swoim batalionem.
— Dwudziestego piątego października tysiąc czterysta piętnastego roku niedaleko Calais we Francji mała gromada Anglików pod wodzą angielskiego króla Henryka Piątego stawiła czoła całej francuskiej armii. Bitwę tę nazwano Azincourt, a miała ona miejsce w dniu Świętego Kryspina. Chociaż Francuzi mieli przewagę liczebną pięciu do jednego, Anglicy zadali lepiej uzbrojonemu i opancerzonemu wrogowi straszliwe straty, tym samym wygrywając bitwę. Wystąpienie króla Henryka William Szekspir przerobił później na słynną „mowę z dnia św. Kryspina”.
Dzień dzisiaj mamy świętego Kryspina:
Ten, kto przeżyje ten dzień, kto bezpiecznie
Wróci do domu, zawsze już podniesie
Głowę i dumnie wyprostuje grzbiet
Na wzmiankę o dniu świętego Kryspina.
Kto dzień ten ujrzy, ten w jego wigilię
Będzie co roku, do późnej starości,
Spraszał sąsiadów na ucztę słowami:
„Przecież to jutro świętego Kryspina!”;
Podciągnie rękaw i blizny pokaże:
„Moja pamiątka po świętym Kryspinie!”
Starcom szwankuje pamięć; ale on,
Choćby zapomniał wszystko, będzie wiernie
Wspominał — nawet gdy upiększy trochę —
Jakich to czynów dokonał w tym dniu.
Imiona nasze, znane jego ustom
Jak słowa rozmów z najbliższą rodziną —
Król Henryk; Bedford i Exeter; Warwick
I Talbot; Gloucester i Salisbury — będą
Znów wymawiane ponad pełnym kubkiem.
I dzielny wojak historię powtórzy
Swemu synowi; i zawsze już odtąd,
Od dzisiejszego dnia do końca świata,
Kiedy nastanie świętego Kryspina
W ludzkiej pamięci znowu ożyjemy:
My. garść — szczęśliwy krąg — gromadka braci;
Tak, bo kto dzisiaj ze mną krew wyleje.
Zostanie moim bratem; choćby z gminu
Pochodził, dzień ten nada mu szlachectwo;
A każdy z owych panów, którzy w Anglii
Gnuśnieją teraz w jedwabnej pościeli,
Przeklnie się za to, że go tu nie było.
Odmówi sobie miana mężczyzny.
Kiedy ktoś przy nim wspomni, jak to walczył
Wraz z nami w ten dzień świętego Kryspina!
— W całej historii ludzkości małe oddziały stawiające czoła przeważającym siłom wroga były zapamiętywane w pieśniach. Grecy pod Maratonem pokonali Persów, którzy mieli przewagę liczebną stu do jednego. Rodezyjska drużyna SAS przypadkowo natknęła się na przegląd pułku partyzantów i wszystkich wybiła. Bohaterotwie spod Termopil. Z Alamo. Siódma Kawaleryjska…
O’Neal przerwał i rozejrzał się po milczących pancerzach o pustych, pozbawionych emocji przyłbicach. Wiedział z doświadczenia, że ponad połowa jego ludzi właśnie układa e-maile, słucha muzyki albo szuka nowych, lepszych pornosów. Ale co tam, raz się żyje.
— Zważywszy na naszą sytuację, ostatnie trzy są chyba najważniejsze — ciągnął, wkładając do ust grudkę tytoniu. Splunął i spojrzał w niebo. — Dzisiaj lecimy zająć i utrzymać przełęcz. Będziemy tam tkwić dotąd, aż zabraknie nam ludzi, zasilania albo amunicji. Nie wiem sam, co będzie pierwsze. Najprawdopodobniej ludzie. My, szczęśliwy krąg, gromadka braci. W przyszłości mężczyźni leżący teraz w swoich łóżkach będą przypominali sobie ten dzień, i wiecie, co będą mówić? „Jezu, jak to dobrze, że nie było mnie wtedy z tymi biednymi dupkami z piechoty mobilnej, bo już bym nie żył”. Ale co tam, raz się żyje; za to właśnie tak dobrze nam płacą. Na pokład.
W tym miejscu miały być długie i nieco zabawne podziękowania. Jedenastego września pracowałem nad tą powieścią, I wtedy, jak to niektórzy mówią, świat się zmienił.
Ale ci niektórzy nie mąją racji. To nie świat się. zmienił jedenastego września, to zmienił się nasz kraj. W posłowiu do Pierwszego uderzenia napisałem, że „obecne czasy można nazwać złotym wiekiem, ze wszystkimi towarzyszącymi mu przypadłościami złotego wieku". Wydarzenia z jedenastego września zweryfikowały te słowa, bardziej niż cokolwiek innego obudziły nas.
Ale mnie nie obudziły, ja już dawno nie spałem. Nie spałem, odkąd miałem jedenaście czy dwanaście lat i w bejruckim porcie wyleciał w powietrze transportowiec z amunicja… Znajdowałem się wtedy jakieś dziesięć przecznic dalej, więc było to… raczej zauważalne. Określenie „głośne" nie oddaje w tym przypadku istoty rzeczy. Świat zawsze był bardzo niebezpiecznym miejscem, a dla Amerykanów w drugiej połowie dwudziestego wieku bardziej niż dla kogokolwiek innego (być może z wyjątkiem Żydów). Ludzie w krajach rozwijających się dzielą się na dwie grupy: tych, którzy kochają Amerykę, i tych, którzy jej nienawidzą. Podczas wszystkich moich podróży nigdy nie spotkałem ani jednego człowieka, któremu byłoby wszystko jedno. To, że nie spałem, było jednym z powodów, dla których wstąpiłem na służbę do Wuja Sama. Wiedziałem, że barbarzyńcy stoją u bram, nawet jeśli nikt inny nie słyszał huku taranów.
To, co dla wielu Amerykanów zawsze było odległe, dla mnie było rzeczywiste i bliskie. Musiałem zastanawiać się, ilu moich kolegów z klasy było w tłumie szturmującym ambasadę w Teheranie.
Musiałem zastanawiać się, czy mój najlepszy przyjaciel z piątej klasy zginął podczas konfliktu w Bośni. I zawsze zastanawiałem się, czym będzie to „coś". „Coś", co wyrwie moich krajanów z ich samozadowolenia. Czy będzie to bomba jądrowa w Waszyngtonie? Czy ospa? Czy wąglik?
Читать дальше