Tak, Gog umiał się bronić.
Następnym razem Sos zablokował ramię przeciwnika i złapał je obiema rękami, próbując złamać. Nic to nie dało. Gog naprężył potężne mięśnie, skutecznie przeciwdziałając zamiarowi rywala. Ponownie przerzucił maczugę do drugiej ręki i spróbował uderzyć Sosa w plecy, zmuszając go do kolejnego pośpiesznego odwrotu. Sos spróbował raz jeszcze. Wbił wzmocnione palce w ramię przeciwnika tuż nad łokciem w poszukiwaniu nerwów. Musiał go jednak puścić. Maczuga była zbyt groźna, by jej nie doceniać. Mógłby na jakiś czas osłabić ramiona Goga, czyniąc go niezdolnym do walki, tymczasem jednak otrzymałby serię ciosów maczugą, przez co w najbliższym czasie nie byłby w stanie przystąpić do następnego pojedynku.
Jasne było, że proste środki nie wystarczą. Gog będzie walczył, dopóki nie straci przytomności, a człowieka o takiej budowie niełatwo ogłuszyć. Udusić go, zachodząc od tyłu? Mógł uderzyć maczugą ponad głową lub z boku. Powali przeciwnika na długo przedtem, zanim sam straci przytomność. Poza tym jak przedramię mogło osiągnąć to, czego nie zdołał dokonać sznur? Potężny cios w podstawę czaszki? Dla Goga pewnie zakończyłoby się to ogłuszeniem.
Skuteczny mógł być jedynie niespodziewany atak. Kopniak w krocze, cios sztywnym palcem w gałkę oczną… każde szybkie uderzenie w odsłonięty narząd z pewnością powaliłoby olbrzyma.
Sos ciągle uchylał się i odbijał ciosy, uderzając przedramieniem o przedramię. Czy powinien to zrobić? Czy jakakolwiek potrzeba usprawiedliwiała świadome i trwałe okaleczenie przyjaciela?
Nie zastanawiał się nad tym. Postanowił po prostu walczyć tak, jak musiał: uczciwie.
Maczuga pozbawiłaby go przytomności, gdyby trafiła celnie. Podobnie uczyniłby z Gogiem jeden z ciosów lub chwytów Sosa, gdyby został odpowiednio zadany. Ponieważ jednak Gog nie rozumiał, co to znaczy przegrać, i nigdy nie poddałby się pod wpływem silnych uderzeń czy zwykłego bólu, podobna taktyka nie miała sensu. Sos zrozumiał, że będzie musiał zakończyć walkę szybko i zdecydowanie. A to oznaczało, że zajmując dogodną pozycję otrzyma przynajmniej jeden potężny cios maczugą. To było nieuniknione ryzyko.
Odczekał, aż maczuga zatoczy kolejny łuk, zrobił unik, pochylił głowę i podskoczył, by zadąć Gogowi kopniaka w brodę. Maczuga uderzyła go w nogę, miażdżąc mięśnie. Sos poleciał w bok, lecz jego pięta dosięgła przeciwnika.
Za wysoko. Trafiła Goga w czoło i jego głowa odskoczyła do tyłu z impetem zwiększonym jeszcze przez jednoczesne uderzenie maczugą. Cios okazał się znacznie bardziej niebezpieczny od planowanego.
Sos padł na ziemię, przetoczył się na zdrową nogę, po czym poderwał się, gotów zacisnąć palce na karku przeciwnika. Przyparty do podłoża Gog nie mógł się skutecznie zamachnąć maczugą, zresztą nawet on nie wytrzymałby dłużej niż kilka sekund…
Sos zamarł. Nagle zrozumiał, co się stało.
Lekkie odchylenie kąta, pod jakim kopniak uderzył w głowę, przesunięcie potężnego ciała Goga ku przodowi w chwili zamachu, wzmagający siłę ciosu skutek uderzenia maczugi, sam ucisk mięśni szyi Goga — wszystko to złożyło się dokładnie na taki wynik, jakiego Sos pragnął uniknąć.
Gog miał złamany kark.
Nie padł martwy, lecz podobnego uszkodzenia nie sposób było wyleczyć. Jeśli przeżyje, zostanie sparaliżowany. Nigdy już nie będzie walczył.
Sos podniósł wzrok, zdając sobie sprawę z istnienia widowni, o której całkowicie zapomniał. Napotkał wzrok Tora. Ten skinął mu z powagą.
Sos podniósł z ziemi maczugę i z całej siły uderzył nią w głowę Goga.
— Chodź ze mną — powiedział Sav.
Sos udał się za nim do lasu. Było mu obojętne, dokąd zmierza. Czuł się podobnie jak wtedy, gdy Głupi zamarzł w śniegu. Wielki, być może nie za bystry, lecz szczęśliwy mężczyzna zginął nagle, choć nikt tego nie chciał ani nie oczekiwał — a najmniej ze wszystkich sam Sos. Zawsze lubił krzepkiego wojownika. Walczył nawet u jego boku. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w Kręgu Gog był jego przyjacielem.
Gdyby zamierzał go zabić lub okaleczyć, mógłby to zrobić na wiele sposobów, mimo mocy tamtego. Wysiłki, jakie czynił Sos, by nie zadąć poważnych ran, w znacznej mierze zadecydowały o przedłużeniu pojedynku, niczego jednak nie rozstrzygnęły. Może nie sposób było pokonać Goga nie zabijając go? Może z czasem sam siebie o tym przekona.
Przynajmniej Gog zginął tak, jak by zapewne tego pragnął — od szybkiego ciosu maczugą. Słaba pociecha.
Sav zatrzymał się, wskazując przed siebie ręką. Znajdowali się na leśnej polanie z okrągłym pagórkiem, na którego szczycie wznosiła się prymitywna piramida z kamieni. Było to jedno ze świętych miejsc pochówku, otoczone opieką tych, którzy nie chcieli oddawać ciał swych przyjaciół Odmieńcom w celu spalenia.
— Czy w Podziemiu mogliby go uratować? — zapytał Sav.
— Myślę, że tak.
— Ale gdybyś spróbował go tam zabrać…
— Spaliliby nas obu miotaczem ognia, zanim zdążylibyśmy się zbliżyć. Zabronili mi wracać.
— W takim razie to było najlepsze wyjście.
Stali patrząc na pagórek. Wiedzieli, że wkrótce Gog tu spocznie.
— Sol odwiedza te świątynie co kilka dni, sam — powiedział Sav. — Pomyślałem sobie, że chciałbyś się o tym dowiedzieć.
Wydawało się, że nie upłynęła nawet chwila, minął jednak cały miesiąc wędrówki i powracania do zdrowia, zanim Sos ujrzał Sola, który przybył się pomodlić pod jednym ze wzgórz.
Klęknął u stóp piramidy i podniósł na nią wzrok. Sos opadł na kolana u jego boku. Przez dłuższą chwilę klęczeli w milczeniu.
— Miałem kiedyś przyjaciela — odezwał się wreszcie Sos. — Musiałem spotkać się z nim w Kręgu, choć wolałbym tego nie robić. Teraz tu spoczywa.
— Ja też — odrzekł Sol. — Mój przyjaciel poszedł na Górę.
— Teraz muszę rzucić wyzwanie do walki o Imperium, którego nie chcę, i być może znowu zabić, choć pragnę tylko przyjaźni.
— Modliłem się tu o przyjaźń cały dzień — rzekł Sol, mówiąc o wszystkich wzgórzach na świecie i wszystkich chwilach modlitwy, jak gdyby były jednym wzgórzem i jedną chwilą. — Gdy wróciłem do obozu, myślałem, że moja prośba została wysłuchana, lecz on zażądał tego, czego nie mogłem dać — przerwał. — Oddałbym swoje Imperium, aby odzyskać tego przyjaciela.
— Dlaczego nie możemy odejść stąd razem i nigdy więcej nie wstąpić do Kręgu?
— Zabrałbym ze sobą tylko córkę. — Sol spojrzał na Sosa po raz pierwszy od chwili zakończenia pamiętnego pojedynku. Nie powiedział, czy rozpoznał w nim kogoś więcej niż tylko zapowie-dzianego Bezimiennego, ani czy zaskoczyła go ta nieoczekiwana więź. — Oddałbym ci jednak matkę, skoro twoja bransoleta jest martwa.
— Przyjąłbym ją w imię przyjaźni.
— W imię przyjaźni.
Wstali i uścisnęli sobie dłonie. W żaden inny sposób nie dali do zrozumienia, czy się poznali.
Obóz był ogromny. Pięć pozostałych plemion przeniosło się do niego, by połączyć się z Wodzem w oczekiwaniu na przybycie przeciwnika. Dwa tysiące mężczyzn z rodzinami obozowało na równinie i w lesie, śpiąc we wspólnych namiotach i korzystając ze wspólnych kuchni. Ci, którzy umieli czytać, doglądali rozdziału zapasów i udzielali codziennych lekcji czytania i rachunków grupom uczniów. W góry wyprawiali się poszukiwacze rudy, którą zgodnie z tym, co mówiły książki, można było tam odnaleźć. Inni uprawiali ziemię, by hodować jadalne rośliny zgodnie ze wskazaniami innych książek. Kobiety uczyły się tkać i robić na drutach. Jeden z zespołów miał nawet prymitywny warsztat tkacki własnej roboty. Imperium było teraz zbyt wielkie, by wykarmiły je gospody, i zbyt niezależne, by polegać na dostawach ubrań czy broni z zewnątrz.
Читать дальше