- Stałem. Pani Marja, mamrocząc pośpiesznie litanję do Matki Boskiej, obeszła stół dookoła i skryła się w blasku w kącie za szafą. Stąd widziała dokładnie świecień tańczący na tapecie za moimi plecami. Odruchowo chciałem się obejrzeć przez ramię, odczytać kształt światła rzucanego na ścianę. - Stój! - Zamarłem. Zmuszony patrzeć teraz prosto przed siebie, nierozważnie spojrzałem w czarny płomień ćmieczki i na długą chwilę zostałem ociemniony, tłusta smoła oczy mi zalała. Zacisnąłem powieki. Pani Marja nadal mamrotała pod nosem, słowa zlewały się w melodyjne mruczenie. Jakie to obrazy wyświetlałem na wyblakłym papierze z trzcinami i żurawiami? W dzień świętego Andrzeja leją wosk przez klucze, te kształty również nie znaczą nic, dziecinna wieszczba, zabawa, przesąd. - A teraz myśl o nim. -
Co? - O ojcu. Myśl! Przywołaj przed oczy! Powtarzaj! - Zdjęła mnie irytacja. Obróciłem się na pięcie, twarzą do swego świecienia, i otworzyłem oczy. Sylwetka zimnego ognia rozłożyła przede mną ramiona, w krzaczastej koronie iskier, na splątanych korzeniach piorunów, jak w
wiktorjańskiej sukni z elektrycznych nici, z iglicą długą wskos pod się wbitą. Zatoczyłem się, porażony. - Pani to zgasi! - Marja popędziła do stołu, nakryła dłonią ćmieczkę, dusząc węglowy płomień. Do pokoju wróciło światło lampy i szary blask zimowo-lipcowego wieczora zza okna.
Tarłem oczy, dwakroć oślepione - od ciemności i od jasności - pewny, że pod powiekami źrenice jeszcze mi pulsują niczym błędne ogniki ćmiatła.
Wdowa Welc napoiła mnie gorącą herbatą, podsunęła ciasteczka.
- Nikt sam nie może sobie wróżyć od ćmieczki, panie Benku, nie trzeba było. Co pan zobaczył?
- Odlepiło mnie.
- Niedobrze, niedobrze. Pan jest pewien, że jego ojciec żyje?
- Bo co?
- Nic, nic, mam nadzieję, że jest cały i zdrowy, proszę mi wybaczyć, nie chciałam pana straszyć -
- Straszyć? - zaśmiałem się sucho. - Czym?
Po raz pierwszy uciekła ode mnie wzrokiem. Schowała ćmieczkę do słoika, zakręciła pokrywkę, słoik odstawiła na półkę do kredensu, zamknęła go na kluczyk. Poruszała się z charakterystyczną dla ludzi starych przesadną ostrożnością, jakby każdy ruch musiała wpierw przemyśleć, zaplanować i dopiero wykonać.
Rzadkie były momenty - jak ten, jak teraz - gdy wyraz radości opuszczał jej twarz, wiotka skóra ujawniała wtedy wszystkie zmarszczki, ptasie fałdy rozciągały się pod brodą i gardłem, opadały powieki.
- Kiedy Fryderyk mnie odwiedza, też mu wróżę, jak tylko mogę. Staram się zapomnieć, a skoro nie mogę zapomnieć, staram się odwrócić los - ostrzec go, żeby losu uniknął. Znam światło śmierci, ten świecień, który on rzuca, to jest jego przeznaczenie - mówię mu, ale mnie nie słucha, może pana posłucha, proszę mieć na niego baczenie, panie Benku, błagam pana -
gdyby on jeszcze zginął, jak ćmiatło pokazuje, nagle, młodo, tragicznie, w gniewie, gdyby on zginął, nie wiem, co bym zrobiła.
Przysiadła ostrożnie na krześle, zgarbiona prawie wpół; trzęsącą się ręką uniosła do twarzy batystową chustkę.
- A teraz pan wyjeżdża i też - też - znam to światło! - kto na pana będzie baczył?
Z każdem słowem coraz bardziej kurczyła się na tym krześle, coraz bardziej krucha, bezsilna, nieszczęśliwa, coraz bliższa małej, zagubionej dziewczynce - pod miljonem zmarszczek, w czerni żałobnej.
- Będę się za pana codziennie modliła. Panie Benku. Niech pan już idzie.
O złudzeniach szronu
Na Żelaznej z rozbitego wozu wylała się gnojówka, płynny nawóz zamarzał na bruku, na trotuarze. Stąpałem uważnie wzdłuż muru. Zza rogu, z Ceglanej wypadła wtem grupa pijanych robotników, omal się nie przewróciłem. Obrzucili mnie rubasznemi wyzwiskami i pohalsowali w swoją stronę. Z szynków, knajp, melin i mordowni wtórowały im echa ochrypłych śpiewów, knajackie okrzyki, wydobywały się z oficyn i suteren dźwięki mandoliny i harmonji. W głębi Żelaznej, gdzie nad śniegiem płonęły ognie w koszach węglowych, bity metal huczał niczym dzwon pęknięty. Tramwaje przynajmniej w lecie powinny były normalnie kursować, tymczasem tory obmarzały twardym lodem, a wystarczało jedno przejście lutego, by najlepsza stal kruszyła się jak kreda. Prezydent Miller podjął więc decyzję o wymianie wszystkich szyn na zimnazowe, podpisano z Sibirchożetem miljonowy kontrakt i teraz w dzień i w noc uderzenia młotów niosły się ulicami Warszawy. Mijałem grupki pracujących mężczyzn, mimo mrozu rozebranych do koszul. Będą musieli wymienić także trakcje. Tramwaje konne wracały do łask. Odkąd lute przeszły Powiślem, by zagnieździć się na Leszczyńskiej opodal elektrowni, Compagnie d’Electricite de Varsovie przeżywała ciągłe kłopoty, raz była już bliska plajty; a warszawski oddział Towarzystwa Elektrycznego Schuckerta i Spółki regularnie płacił miastu kary licencyjne, gdy oświetlenie uliczne raz po raz odmawiało posłuszeństwa i całe kwartały pozostawały ciemne. Akurat zachodni cyrkuł nadal był słabo zelektryfikowany. Oparty o gazową latarnię stójkowy ćmił
fajkę, zabijając smród przemysłowej spalenizny. Z kuchni, pralni, z głębokich rynsztoków i ciemnych podwórek również płynęły wonie ostre, niezduszone niską temperaturą. Tę okolicę starałem się przebyć możliwie szybko. Gdzieś za mną inny przechodzień spotkał się z wesołą kompaniją proletarjatu; rozległy się wołania po rosyjsku, wpierw pełne oburzenia, potem -
przerażenia. Nawet nie spojrzałem. Śnieg przestał prószyć; wszystkie płaszczyzny, poziome i pochyłe, pokrywała warstwa czystej bieli, skrzącej się krystalicznie w gazowych i
elektrycznych światłach metropolji - w takich chwilach Warszawa jest naprawdę piękna: gdy mniej przypomina Warszawę, a bardziej pocztówkę z Warszawy.
Żyłem w tym mieście, ale miasto żyło poza mną. Nie łączyły się nasze krwiobiegi i nie przecinały myśli. Tak żyją obok siebie, na sobie - ofiary i pasożyty. Lecz kto pasożytuje tu na kim? Pewną wskazówkę może stanowić zachowanie lutych: gnieżdżą się w największych skupiskach ludzkich.
Pod Dworcem Kaliskim kupiłem chleb, kiełbasę, słoik żuru i suszone śliwki. Wczoraj żebrak kawiarniany - dzisiaj niemal bogacz; wczoraj jeden z warszawskich wiecznych studentów, z prospektem kolejnego tysiąca wieczorów spędzonych nad wódką, papierosami i kartami, na drodze ku wczesnej starości zwieńczonej mniej lub bardziej romantycznem zejściem na gruźlicę lub syfilis - dzisiaj... kto? A przecież już od ponad roku, od śmierci matki tylko czekałem na okazję, czekałem na pieniądze - by uciec. Precz z tego miasta, precz od tych ludzi, precz ode mnie w tym mieście. Jakimż błogosławieństwem są dla nas nieznajomi: powiem im, że jestem niewinnym młodym nauczycielem matematyki gnębionym przez kongresowych rusyfikatorów, i tym dla nich będę, i zaraz tym stanę się też dla siebie samego, Benedykt Gieroslawski zejdzie ze mnie jak zliniała skóra z węża - albowiem tylko tak możemy się odrodzić jeszcze za tego życia, ponownie narodzić na tym świecie - jakież błogosławieństwo - nieznajomi, obcy.
Więc Kraj Przylądkowy, Antypody, Indje Zachodnie, Konstantynopol może. Tysiąc rubli
- starczy.
Wędlinę wywęszył zaraz bezpański kundel, obszczekiwał mnie od stacji filtrów do Koszar Artylerji. A pod samą bramą dopadł mnie jakiś suchotniczy kurdupel w kolejarskiej czapce; wyrwałem się, chowając zakupy za pazuchę. Suchotnik machał papierem, kaszląc chrapliwie. Już chciałem krzyknąć na Walentego, gdy nieznajomy uspokoił się; przyciskając dłoń do piersi, oddychał płytko, rytmicznie głową kiwając, jakby naprawdę łykał powietrze, para wydobywała mu się z ust w krótkich upustach. Spostrzegłem wtedy, że nie ma on lewego ucha, pod czapką pozostała czerwona blizna i opuchnięty strzęp ciała. Najpewniej odmrożone.
Читать дальше