Druzus rad, nierad przekazał dowództwo Kapitonowi, pomimo że stary wojak wydawał się wycieńczony i skołowany tym, co mu się przydarzyło.
— Do niczego się nie nadaje — skomentował zapalczywie Marek Junianus.
Druzus skwitował tę krytykę wzruszeniem ramion. Kapitan był starszy stopniem i tyle.
W ciągu następnych dwóch dni łucznicy ponawiali ataki. Strzały sypały się jeszcze gęstszym rojem, z nieba spadała salwa za salwą. Druzus przypuszczał, że Majom nigdy nie zabraknie łuczników. Wyobrażał sobie ich tysiące i miliony, szeregi ustawione w długim na mile prostokącie, spokojnie czekające na swoją kolej, by zrobić krok do przodu, napiąć cięciwy i strzelić. W tym ludnym kraju wszyscy byli wrogami Rzymian. A tymczasem wojska zdobywców grzęzły w ruinach obozu, niezdolne wejść na pięćdziesiąt kroków do parującej, nieprzyjaznej dżungli, wydane na pastwę burz, jadowitych stworzeń, głodu, chorób, moskitów i strzał. Zwłaszcza strzał. Zapędzili się w matnię. Prawdopodobnie nawet Kwinktyliusz Warus nie znajdował się w tak beznadziejnej sytuacji — ten, który zgubił trzy legiony Augusta Cezara. Tu groźba wisiała nad siedmioma legionami…
Po formalnej naradzie z wyraźnie przygnębionym wodzem Druzus rozstawił na plaży szereg rzymskich łuczników, którzy ostrzelali na oślep Majów ukrytych w lesie. Ich działania przyniosły pewien mizerny skutek: po wymianie ciosów znaleziono w puszczy ciała kilkunastu tubylców. Nosili coś na podobieństwo pancerzy, kamizele z grubo watowanej bawełny. Jednakże Rzymianie stracili dwudziestu żołnierzy w czasie drugiego ataku i piętnastu w czasie trzeciego. W obozie nadal pełno było węży, które też zbierały swoje żniwo. Ten i ów puchł i umierał od ukąszeń nieznanych owadów.
Potężnym wrogiem okazała się również gorączka. Ludzie masowo chorowali, na domiar złego zaczynało brakować żywności; burza przegnała z okolicznych lasów świnie i zwierzynę łowną.
Marek Junianus odciągnął Druzusa na stronę i powiedział:
— Dostaliśmy lanie jak pierwsza ekspedycja. Wracajmy na okręty i płyńmy do domu.
Druzus pokręcił głową, choć przyznawał mu słuszność. Rozkaz odwrotu mógł być wydany jedynie przez wodza, a tymczasem konsul zatracał się w gorączkowej, melancholijnej zadumie.
I tak mijały dni. Każdy nowy świt zapowiadał kolejne ofiary choroby, głodu lub zwykłego wycieńczenia, do czego dokładały się sporadyczne ataki Majów.
— A jednak rozbijemy mury tego miasta — oświadczył Kapitan, gdy na moment, co nieczęsto się zdarzało, odzyskał jasność myślenia.
Druzus wiedział, że to próżne mrzonki. Wszak ledwo utrzymali przyczółek na plaży i uzupełniali zapasy wody i żywności. Z największym trudem odpierali ataki niezmożonych łuczników.
Dwudziestego trzeciego dnia garstka ludzi, może pięćdziesięciu, wychudzonych i schorowanych, przydreptała chwiejnym krokiem z południa. Niedobitki z obozu Marcjusza Tycjanusa przedzierały się przez las w poszukiwaniu reszty ocalałych Rzymian. Tycjanus nie żył, w czasie burzy pod wodę poszły wszystkie statki.
— Uchodźmy stąd — rzekł Druzus, patrząc w szklane oczy Kapitona. — Jesteśmy skazani na klęskę. Łucznicy wytłuką nas do nogi, choćby mieli zabijać paru na dzień. Jeśli pozostali nie zachorują i nie umrą, Olaus wyśle żołnierzy, którzy dokończą dzieło.
— Cesarz nas wysłał na podbój. — Kapiton dźwignął się do pozycji siedzącej i rozejrzał rozpaczliwie z nędzną resztką animuszu. — Czyż nie jesteśmy Rzymianami? Stawimy się przed obliczem Jego Cesarskiej Mości, żeby opowiedzieć, jak zbieraliśmy cięgi? — Opadł wyczerpany na posłanie, mrucząc pod nosem.
Druzus wiedział, że postanowienie dowódcy musi być uszanowane.
Dwudziestego ósmego dnia wpadło na plażę kilkuset Majów z włóczniami, smagłych ludzików w skąpym odzieniu z pióropuszy i watowanych pancerzy. Druzus osobiście dowodził obroną, choć niełatwo było wybrać ludzi zdolnych znieść trudy walki. Majowie zrobili nadspodziewanie dobre wrażenie, ścierając się z rzymskimi mieczami i tarczami, lecz w końcu zostali odparci. Poległo trzydziestu Rzymian. Jeszcze kilka takich potyczek, pomyślał Druzus, i będzie po nas.
Nazajutrz zmarł schorowany Kapiton.
Druzus wyprawił mu przyzwoity pogrzeb — należny konsulowi, który na dalekiej obczyźnie poległ w służbie imperium. Kiedy wypowiedziano ostatnie żałobne słowa i przysypano mogiłę ostatnią łopatą piachu, wziął głęboki oddech i zwrócił się do swoich podkomendnych:
— No, to by było na tyle. Na okręty! Wszyscy!
* * *
Tym razem spośród przeszło czterdziestu tysięcy ludzi, którzy wyruszyli z Rzymu, żeby po raz wtóry zdobywać Nową Ziemię, wróciło sześciuset. Całe setki pochłonęło morze w czasie powrotnej podróży, łącznie z załogą okrętu płynącego pod dowództwem Marka Junianusa. Dla Druzusa najdotkliwszym ciosem była właśnie strata przyjaciela w tej nieprzemyślanej, awanturniczej wyprawie. Starał się patrzeć na śmierć Marka chłodnym okiem Rzymian z dawnych epok, lecz nie potrafił uspokoić zbolałego serca. Bogowie mieli prawo upomnieć się o człowieka, owszem, ale niepotrzebnie wystawił im Marka. Wiedział, że smutek i wyrzuty sumienia zabierze ze sobą do grobu.
Po katorżniczej przeprawie przez Ocean podupadł na zdrowiu. Poprosił o dwa tygodnie odpoczynku w swoim rodzinnym majątku w Lacjum. Dopiero potem był gotów przekazać raport cesarzowi, który przyjął go w tysiącletniej królewskiej willi w miejscowości Tibur.
Saturninus wyraźnie się postarzał, odkąd widzieli się po raz ostatni. Druzus pamiętał go jako człowieka wyższego (może się nieco przygarbił), a niegdyś kruczoczarne włosy trąciły pierwszą siwizną. Cóż, pomyślał, wiek nikogo nie oszczędza. Jednakże z cesarza uszło coś jeszcze, nie tylko młodzieńcza werwa. Aura niespożytej, królewskiej siły, która dotąd nadawała jego postaci surowy wyraz, także gdzieś zniknęła. Może winny był upływ czasu… a może cesarz zmalał w jego oczach w porównaniu z Olausem Duńczykiem, dzikim człowiekiem o prawdziwie niespożytych siłach?
Cesarz kazał mu — nieobecnym, przygaszonym tonem — opowiedzieć o losach drugiej wyprawy. Druzus mówił pomału, bez emocji, opisując najpierw sam kraj, jego klimat, splendor jedynego miasta Majów, które widział. Następnie przeszedł do przyczyn katastrofy. Mieli niemałe kłopoty, relacjonował: upał, węże, skorpiony i jadowite mrówki, choroby, wrogość ludności tubylczej, a nade wszystko straszliwa burza. Ani słowem nie wspomniał o Duńczyku. Wolał nie złościć cesarza oznajmieniem, że gdzieś w odległych krajach dziki Norman zbudował imperium, które skutecznie stawia czoło Rzymowi. Saturninus mógłby zapragnąć ujrzeć go w łańcuchach.
Cesarz słuchał zadumany, czasem przerywał pytaniem, okazując zdumiewający brak zainteresowania. Druzus zbliżał się do najtrudniejszej części raportu: osobistych przemyśleń na temat wyprawy do Nowego Świata.
Stąpał po kruchym lodzie. Wiedział, że cesarza nie wolno pouczać, co najwyżej posłużyć się sugestią, prowadzić ku z góry założonym wnioskom. Kto uważał, że umiłowana wizja cesarza jest złudna, niemożliwa do zrealizowania, powinien zaiste mieć się na baczności.
Zrazu więc ważył każde słowo, mówiąc o przeciwnościach losu, o wyzwaniu, jakim byłoby dostarczanie zaopatrzenia na tak wielką odległość, o prawdopodobnie ogromnej liczbie mieszkańców Nowego Świata, o dodatkowych trudnościach związanych z chorobami i gorącym klimatem. Saturninus wydawał się słuchać jednym uchem.
Читать дальше