Ale czy naprawdę był bezwartościowy tylko dlatego, że nie dało się na nim budować statków? Ten świat był jednym z niewielu, na których powstało życie. Czy zrozumieliśmy chociażby, dlaczego tak się stało? Czy naprawdę wystarczała nam wiedza o tym, że możemy jeść tutejsze rośliny? Czy nie ciekawiły nas różnice między procesami w tutejszych organizmach i w naszych własnych ciałach? Poznaliśmy samych siebie dostatecznie dobrze, by stworzyć potwory takie jak ja, ale nie dowiedzieliśmy się o tym świecie nawet tyle, by móc powiedzieć, że naprawdę jesteśmy stąd. A tymczasem na wschodniej rubieży Muelleru było takie miejsce, gdzie nawet drzewa wiedziały o nas wystarczająco wiele, żeby w swoim cieniu zsyłać na samotnego wędrowca śmiercionośne sny.
Wszystkie te myśli prowadziły do jednego wniosku: moja śmierć była pewna. A jednak te rozważania napełniły mnie dziwnym podnieceniem: zapragnąłem żyć dostatecznie długo, by móc dokładnie zbadać ten Świat. Wszystko widziałem teraz znacznie lepiej. Istniała inna droga do wolności niż przez żelazo wytargowane od Ambasadorów. Dano nam cały świat, prawda? Czyż jedynym naszym wyzwoleniem jest parcie wzwyż, na więzienne ściany grawitacji? Czy zamiast tego nie moglibyśmy zwrócić się w dół i odkrywać to, co leży u naszych stóp? Badać miejscowe życie i czerpać z niego wiedzę?
Byłem podekscytowany i pobudzało mnie to do marszu. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy tuż przed moją śmiercią rośliny przemówią do mnie. Nie głosem oczywiście, ale czy ich trucizny spowodują jakieś objaśniające wizje, które wyjawią mi, co świat ten zaplanował dla nas, obcych intruzów? Kiedy czepiałem się drzew, zataczając się i prawie padając po drodze, bezgłośnie prosiłem je, aby przemówiły. Zabijcie mnie, jeśli musicie, ale nie pozwólcie, żebym umarł, nie znając swego zwycięzcy.
Aż w końcu nie mogłem już zmusić nóg do dalszego marszu. Ugięły się pode mną, choć było dopiero wczesne przedpołudnie, jeśli właściwa była moja ocena położenia słońca. Kiedy zatoczyłem się i opadłem na kolana, zobaczyłem przed sobą jasnoniebieskie błyski: dotarłem w końcu do jeziora.
Nie było zbyt szerokie — mogłem dostrzec drugi brzeg. Rysował się w oddali, zamazany ledwie dostrzegalną mgiełką unoszącej się nad powierzchnią pary. Jezioro było za to długie — nie widziałem żadnego z końców ani na północy, ani na południu. Słońce odbijające się w jasnych wodach oślepiało. Tak, to mogła być najwyżej druga po południu.
Położyłem się na brzegu i zasnąłem. Obudziłem się następnego dnia, chyba o tej samej porze, o której zasypiałem.
Rozpaczałem, ale jednocześnie pojawiła się we mnie nadzieja. Gdyż spałem naprawdę, byłem tego pewien. Mięśnie mnie bolały, nogi miałem jak z gumy, ale mogłem znów się poruszać, nabrałem świeżych sił. Mogło to tylko oznaczać, że odpocząłem, może nie tyle, ile potrzebowałem, ale wystarczająco, by kontynuować marsz. A najważniejsze, że obudziłem się. Trucizna w powietrzu nie uśmierciła mnie podczas snu.
Może to dlatego, że wyszedłem na teren wolny od drzew i upadłem tutaj, gdzie otwarte wody oczyszczały powietrze? Czułem, że dotarcie do tego miejsca było jakby zwycięstwem. W pamięci miałem mapę Spisku. Była to jedna z rzeczy, która pozostała mi ze szkolnych dni — mapa świata zrobiona przez naszych przodków na podstawie pierwszych pomiarów orbitalnych. Pamiętałem, że istniały inne jeziora ciągnące się ku wschodowi. Jeśli to jezioro było rzeczywiście najbardziej wysunięte na południowy zachód, wtedy posuwając się na wschód, natrafię na największe z jezior. Idąc wzdłuż jego południowego brzegu, a potem wzdłuż wielkiej rzeki do jeziora najbardziej wysuniętego na wschód, prawie dotrę do granic Allison.
Wiedziałem, że południowy kraniec jeziora to miejsce, gdzie, wedle słów kobiety, powinienem skręcić na południe. Ale Jones był zbyt uzależniony od Muelleru. Dinte mógł mieć tam swoich szpiegów, a Ojciec miał ich tam z pewnością — zawsze istniało pewne prawdopodobieństwo, że Ojciec zmienił zdanie i zdecydował, iż dobro Muelleru wymaga mojej śmierci.
Teraz, kiedy dowiodłem, że mogę dać sobie radę z niebezpieczeństwami Ku Kuei, najwięcej szans miałem idąc na wschód, przebijając się przez tereny Allison, jedynej Rodziny graniczącej od zachodu z Nkumai. Tam mogłem wykonać powierzoną mi przez Ojca misję. Jeśli dowiodę, że jestem lojalny, zasłużę sobie może na prawo powrotu do domu, a przynajmniej na prawo do życia bez strachu, iż przybędzie jakiś agent Muelleru, by usunąć zagrożenie dla swego rządu.
Poszedłem na wschód, ku Nkumai, ku wschodzącemu słońcu. Wschodzącemu dawniej, gdy jeszcze wędrowało po niebie. Mój sposób podróżowania nie uległ żadnej zmianie. Takie samo zagubienie, takie samo wyczerpanie. Wydawało mi się, że podczas każdego etapu przebywam taką odległość, na jaką, wedle pamiętanej przeze mnie mapy, potrzebne by były dwa pełne dni forsownego marszu, a nie tych kilka godzin, licząc podług położenia słońca. Wymyśliłem kilkanaście nowych interpretacji tego zjawiska, wprowadzałem poprawki do poprzednich. Nużyło mnie to. Dałem się prowadzić wyimaginowanym wizjom. Wspominałem Sarannę, jej szaleńczą lojalność w stosunku do mnie, gdy nie było już nadziei, byśmy mogli być razem. Kiedy szedłem przez ostatnią partię lasu, gdzie nie było wody oczyszczającej zatrute powietrze, towarzyszyły mi już tylko myśli o morderstwie — śniłem o zabiciu Dinte. Potem zrobiło mi się wstyd, że żywiłem podobne zamiary w stosunku do własnego brata i marzyłem o zabiciu Kupy. Wyobraziłem sobie, że kiedy już odniesie śmiertelną ranę, jej magiczne zaklęcia stracą moc. Objawi się wtedy jako ogromny ślimak, który będzie wił się na kamiennej podłodze zamku i zostawiał za sobą ślad gęstej ropy, krwi i śluzu.
Jadłem jagody, które zbierałem po drodze. Mój tobołek od dawna był pusty. Ciało moje, zawsze muskularne, teraz wychudło, a kobiece piersi, które w Mueller, na dobrej diecie, wyrosły obficie, stały się zwarte, małe i twarde, tak jak ja sam. Jakoś było mi łatwiej pogodzić się z ich posiadaniem, kiedy wiedziałem, że podlegają takim samym ograniczeniom, jak reszta mego ciała. Skąpa dieta i ciężka praca wpływały na nie tak samo jak na inne moje członki. Były częścią mnie. Mogły mi się nie podobać, kiedy się pojawiły, ale to, że je miałem, nie wywoływało już we mnie poczucia obcości.
W końcu doszedłem do drzew ragwitu, wysokich, pokrytych szarą korą. To był znak, że znajduję się w pobliżu
… białodrzewej Allison,
gdzie świt i światło pośród liści
Prawie natychmiast, gdy tylko zmienił się gatunek drzew, trucizny przestały na mnie działać. Ciągle byłem znużony, jak przystało na człowieka, który przeszedł tysiąc kilometrów w ciągu kilkunastu długich, strasznych etapów. Nawet gdyby tę drogę pokonywało się żołnierskim krokiem na otwartym terenie, to powinna ona zająć co najmniej dwadzieścia dni. Bez względu na to, jak dziwna była wędrówka słońca po niebie, byłem pewien, że przeszedłem taką drogę, jak mi się wydawało, a mój wysiłek był tak morderczy, jak to sobie wyobrażałem. Jeśli kiedyś wrócę żywy do Muelleru i lud Muelleru znowu będzie patrzył na mnie jak na człowieka, będą o mnie śpiewali balladę, która z pewnością opowie o tej pełnej cudów podróży przez trujący las Ku Kuei, o tym, jak to w ciągu paru dni, sądząc po ruchu słońca, przeszedłem kilkanaście etapów, pokonując odległość, którą dobrze wyposażony mężczyzna przemierzałby dwadzieścia dni i to na otwartej przestrzeni. Armii zajęłoby to dwa razy więcej czasu. Jeśli kiedyś ułożono by o mnie takie pieśni, tę podróż opiewano by w ich ostatnich zwrotkach. Wtedy tak sądziłem. Wiedziałem jeszcze niewiele.
Читать дальше