Gdybym miał do czynienia z owcą, sprawa polegałaby po prostu na pchaniu i ciągnięciu. W przypadku kobiety takie postępowanie mogło zabić. Ale brak jakiejkolwiek pomocy też by ją zabił, wobec tego siłą ułożyłem dziecko w innej pozycji, łamiąc mu przy tym kręgosłup, i wyciągnąłem je. W pewnym momencie tej operacji Vran zemdlała.
Nie miałem kwalifikacji do operowania na poziomie genetycznym, ale leczenie ran i złamań było w Schwartz dość powszednim zajęciem. Uzdrowienie zarówno Vran jak i niemowlaka nie było dla mnie wielkim wyczynem, a kiedy słońce zachodziło i Glain wrócił do domu, znalazł żonę i syna w dobrym stanie. Szczerze mówiąc, Vran czuła się lepiej niż zwykle po porodach.
Nie wiem, co mu powiedziała — przespała przecież najgorsze momenty. Ale wiadomość się rozeszła i zaczęto mi przynosić chore zwierzęta oraz poszkodowane dzieci. Również kobiety przychodziły po poradę. Nie udzielałem porad. Jeśli pojawiał się problem, musiałem pójść i sam obejrzeć, na czym on polega. Byłem skrępowany nabożnym lękiem, z jakim się do mnie odnoszono, ale było to lepsze, niż żeby cierpieli, skoro mogłem temu zapobiec. Tak oto historia „Człowieka Wiatru” przeszła z legendy do rzeczywistości.
Jak sądzę, nieuniknione było to, że chociaż Humpersi pozostawali skryci w stosunku do obcych, wiadomość o mnie przedostanie się w końcu na zewnątrz. Pewnego dnia, w czasie mojej drugiej wiosny w Humping, sadziłem coś w ogrodzie, kiedy pojawił się mężczyzna na koniu. Samo posiadanie tego zwierzęcia czyniło go ważnym, a kiedy przedstawił się jako sługa Lorda Bartona, Vran natychmiast wybiegła z domu i zawołała mnie przynaglająco.
— To człowiek z domu na urwisku — powiedziała ze strachem.
Poszedłem.
— Mój pan życzy sobie cię widzieć — oznajmił jeździec.
— Kiedy skończę sadzenie — odrzekłem.
— Lord Barton nie jest przyzwyczajony do czekania.
— Więc powinien się radować, gdyż dzisiaj nauczy się czegoś nowego.
Wróciłem do ogrodu. Sługa odjechał.
Tego popołudnia trudno mi było skupić się na pracy w ogrodzie. Prawie dwa lata mieszkałem w Humping i chociaż radość nieczęsto tu gościła, to i żal również. Znalazłem miejsce, gdzie moje talenty były użyteczne i gdzie mnie akceptowano. Nikt nie uważał mnie za wroga. Miałem wokół siebie setki dobrych ludzi, na których przyjaźń mogłem liczyć.
Czy mogłem jednak pozwolić sobie na spotkanie z tym Bartonem? Czułem, jak oddalają się ode mnie dobre czasy w Humping: nie mogłem sobie pozwolić na to, by się z nim nie spotkać. Gdybym się opierał, sprowadziłoby to tylko kłopoty na Humpersów, szczególnie na Glaina i Vran. Jeśli pójdę, może to sprowadzić kłopoty na mnie. Prawie na pewno będą kłopoty. Mógłbym jeszcze przejść w czas szybki i poszukać sobie innego miejsca do życia.
Nie chciałem szukać innego miejsca do życia.
I kiedy tak wpychałem drewniany kolec w glebę i wrzucałem nasiona w powstałą dziurę, zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy byłem nie tylko zaniepokojony, ale również podekscytowany perspektywą zmian. Dwa lata przeszły i czegóż dokonałem? Ocalałem ludziom życie, niektórych uszczęśliwiłem, wielu pokochałem, część swego życia oddałem surowej ziemi. Wszystko to były godne sposoby spędzania czasu. Ale ja zostałem wychowany na następcę tronu w Mueller i może to właśnie ten fakt, a może ukierunkowana energia, którą odziedziczyłem po ojcu, sprawiały, że uważałem, iż muszę dokonać czegoś, co wstrząśnie światem, gdyż inaczej będę musiał przyznać, że moje życie nie ma żadnego znaczenia.
Dwa dni później sadzenie było zakończone i tego samego dnia, po południu, jak gdyby obserwował mnie z daleka, przybył sługa, wiodąc drugiego konia.
— Pojedzie pan? — spytał mężczyzna, tym razem pokorniej.
Nie odpowiedziałem nic, tylko wsiadłem na konia.
Przed domem zebrały się milczące dzieci. Vran patrzyła na mnie bez wyrazu. Podniosłem rękę w geście pożegnania. I Vran, łamiąc wszystkie zwyczaje, jakie widziałem wśród Humpersów, wybuchnęła przede mną płaczem i uciekła do domu. Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem, do jakiego stopnia tacy niezależni ludzie mogli uzależnić się od kogoś, kto oddaje im do dyspozycji trochę swych uzdolnień i życzliwości.
Sługa nie jechał drogą. Na Wzgórzach Humpińskich nie było żadnych dróg prócz jednej, prowadzącej od nadmorskiego domu lorda do miasta Hesswatch, jakieś sto kilometrów na południe. Nasza podróż miała się skończyć tam, gdzie zaczynała się droga. Sługa obrał, zdaje się, marszrutę na wschód, do morza, a potem wzdłuż wybrzeża, w pewnej odległości od linii brzegowej, aż do domu na nadmorskim urwisku, które było właściwie szczytem wznoszącym się znacznie ponad wzgórzami Humpingu.
Niebo pociemniało od chmur. Kiedy zbliżaliśmy się do naszego celu, zerwał się wicher i przyniósł ulewę. Morze, zwykle takie spokojne, nagle spieniło się bałwanami, które nadchodziły od północy i rozbijały się o skały. Smagał nas wiatr i konie stały się niespokojne. Zsiedliśmy więc i ruszyliśmy piechotą. Sługa czuł się jakby niepewnie. Nie był Humpersem i wybrał drogę w głębi lądu, z dala od morza, które mogło wyglądać odstraszająco dla kogoś, kto widział bałwany tylko z rzadka. Niestety, nie poprowadził nas do drogi, ale zamiast tego zdołał zabrnąć w jakiś parów i wydawało się, że w ciemności nie uda się odróżnić północy od południa.
Spojrzał na mnie, w oczach miał wciąż pewność siebie, ale pytanie w nich zawarte było całkiem jasne: „Co mamy zrobić, teraz, kiedy się zgubiliśmy?” Wyprowadziłem więc konia z parowu i znalazłem schronienie pod stromą skałą. Północny wiatr odchylał strugi deszczu i opryskiwały nas tylko drobne krople. Związałem razem konie, a sługa pomagał mi pętać im nogi.
— Będę pełnił wartę pierwszy — rzekłem mu.
Z wdzięcznością skinął głową i skulił się do snu. Kiedy okręcił się w ciemnoczerwoną pelerynę, sprawiał wrażenie człowieka wysokiego i wychudzonego.
Okazało się, że przeżycia dnia zmęczyły mnie bardziej, niż mogłem się spodziewać. Postanowiłem zdrzemnąć się trochę w czasie szybkim, tak bym mógł być przytomny przez większość normalnoczasowej nocy. Zasnąłem z łatwością i obudziłem się po długim czasie, czując się rześko. Leżałem przez chwilę w czasie szybkim, obserwując, jak krople pełzły w dół z nieba, wisiały nad końskimi grzbietami, w końcu uderzały i natychmiast rozbijały się, tworząc bryzgi oraz kleksy. Kiedy przechodziłem do czasu rzeczywistego i rzuciłem okiem na sługę, zaskoczył mnie jego wygląd: był znacznie niższy i miał na sobie obszarpaną niebieską pelerynę, która ledwie zakrywała mu kolana.
Złudzenie natychmiast przeszło. Byłem w czasie rzeczywistym, a on wyglądał tak jak uprzednio. Zaśmiałem się z siebie, że dopuściłem do tego, by mój wzrok dał się zwieść mojej senności i ciemności. Przez resztę nocy należycie sprawowałem wartę, ucinając sobie jeszcze jedną krótką drzemkę, kiedy niebo przecierało się tuż przed świtem. Konie od czasu do czasu poruszały się nerwowo, ale na ogół stały spokojnie. Ruszyliśmy w drogę prawie równocześnie ze wschodem słońca.
Dom na urwisku wystawał z kotłowaniny skał na cyplu i z bliska wyglądał nawet jeszcze bardziej teatralnie niż z daleka. Musiano go budować przez stulecia, kawałek po kawałku; nie był jednolity architektonicznie, chociaż niektóre najwcześniejsze jego fragmenty wyraźnie świadczyły o celach obronnych. Obecnie wydawał się opuszczony i ponury, a wciąż wysokie fale dosięgały poziomu niższych pięter, zdając się mówić, że to tylko kwestia czasu, zanim morze zagarnie wszystko.
Читать дальше