— Czy pamiętasz, Ojcze, co tutaj rosło, kiedy wysłałeś mnie z zamku?
Pamiętał.
— Nigdy już nie odrosną. Schwartzowie mnie wyleczyli, tak jak ci mówiłem. Jeżeli udało im się to zrobić, czy nie sądzisz, że mogli mnie nauczyć również innych rzeczy?
Dłoń Saranny pogładziła mój tors, jak we śnie, który śniłem w czasie stu nocy na singerskim statku.
— Chodźmy — rzekłem.
Poprowadzili mnie po schodach, podestach i korytarzach ku tylnej bramie. Zostawili mnie przy oknie, dość wysoko nad wejściem do pałacu, i gdybym miał dobry wzrok, widziałbym stamtąd cały dziedziniec przy tylnej bramie w murach pałacowych: Obecnie widziałem jedynie niewyraźne kształty. Chociaż latarnie były tylko jasnymi iskrami światła, widziałem, jak drgają ich płomienie.
Dookoła było tak wiele martwych kamieni, że dręczyło mnie to, ale zaraz odszukałem głos skały. Było sporo nowych dźwięków — gleba, w odróżnieniu od piasku, ma w sobie zbyt wiele życia. Była barierą, a nie kanałem przesyłowym. Ale w końcu odnalazłem głos żyjącej skały. Wyjaśniłem swój cel, poprosiłem o pomoc i otrzymałem ją.
Nie widziałem całego zdarzenia. Usłyszałem tylko zgrzyt martwych kamieni, gdy ziemia uniosła się pod nimi i zrzuciła je z ich stosów na grunt. Rozległy się krzyki, kiedy ludzie z tylnej bramy rzucili się do wyrwy w murze. Ziemia wciąż się wznosiła i niektórzy zostali zrzuceni na dół. Inni nierozważnie podbiegli zbyt blisko chwiejących się murów, gdzie wielkie kamienne bloki spadały ze swych miejsc i rozbijały się o ziemię.
Zszedłem na dół i skierowałem się w inną stronę, w kierunku bramy wodnej. Saranna, Ojciec i czterej żołnierze, prowadzący siedem koni, czekali zasłonięci murem.
— Co takiego zrobiłeś? — zapytał Ojciec z trwożnym podziwem. — Było to jak trzęsienie ziemi.
— To właśnie było trzęsienie ziemi — wyjaśniłem. — Malutkie. Do dużego potrzebny jest cały komitet organizacyjny.
Potem poszedłem ku bramie. W coraz jaśniejszym świetle przedświtu znów mogłem widzieć, chociaż wszystko miało zamazane kontury. Z ulgą zauważyłem, że przy bramie nikogo nie ma. Żołnierze pobiegli do wyrwy w murze.
Była nie strzeżona, więc przeszliśmy, najpierw Ojciec z Saranną, potem żołnierze. Ja jako ostatni, wciąż bez broni. I wtedy właśnie z cienia wynurzył się Dinte.
Zobaczyłem błysk łuczywa odbity w stali.
— Jak nierówno jesteśmy uzbrojeni — rzekłem. — To świadczy o twej odwadze.
— Chciałem, żeby nie było wątpliwości co do wyniku — odparł.
— Więc powinieneś był wybrać inny cel — oświadczyłem. Nie było rzeczą trudną spowodować, żeby z jego dłoni wyciekł pot i tłuszcz, tak że rękojeść miecza stała się śliska. Zadrżał. Nie mógł utrzymać miecza, który wyśliznął się z jego rąk i upadł na ziemię. Dinte patrzył na miecz z przerażeniem. Próbował go podnieść. Znów nie mógł go utrzymać. Wycierał gorączkowo dłonie w swoją tunikę, zostawiając mokre plamy. Czy myślał, że tak łatwo osuszy dłonie? Spróbował jeszcze raz podnieść miecz, tym razem oburącz. Uchwycił go splecionymi dłońmi, a potem spróbował pchnięcia. Z łatwością wytrąciłem mu broń. I tym razem ja podniosłem miecz.
Zabicie go byłoby tylko wymierzeniem mu sprawiedliwości, ale wrzeszczał o pomoc i był synem mojego Ojca, więc tylko przeciąłem mu gardło od ucha do ucha i zostawiłem go na ziemi, cichego i krwawiącego. Zregeneruje się i wyzdrowieje, tak jak ja po takiej samej ranie, rok temu. Ale przynajmniej będzie wiedział, że kiedy następnym razem przyjdzie mnie zabić, będzie musiał przyprowadzić kilku przyjaciół.
Przeszedłem przez bramę, wciąż z mieczem w ręku, i wsiadłem na konia, którego dla mnie trzymano. Nie powiedziałem, co mnie zatrzymało. Jeśli Ojciec słyszał głos Dintego, jeśli zgadł, co zdarzyło się za bramą, to nie zdradził się z tym ani słowem.
Jechaliśmy cały dzień na północ. Wieczorem dotarliśmy do przyczółka wojskowego, który chronił północną granicę w dawnych czasach, kiedy Epson był potężny, a Mueller pozostawał pokojowo nastawioną rolniczą Rodziną, stosującą dziwne praktyki płodzenia dzieci. Przyczółek był zniszczony, ale szybko oceniłem, że koni jest tu przynajmniej trzysta, co oznaczało, że było tu co najmniej tylu mężczyzn.
— Czy jesteś pewien, że to przyjaciele? — zapytałem.
— Jeśli nimi nie są, nie mamy i tak wielkich nadziei na przyszłość — odpowiedział Ojciec.
— W każdym razie lepiej, żebyś to ty miał ten miecz, nie ja.
Wręczyłem mu miecz. Spojrzał nań i skinął głową.
— Należał do Dintego. A co z nim?
— Wyzdrowieje — rzekłem.
— To bardzo źle — rzuciła Saranna opryskliwie.
— Może wyświadczy nam przysługę i umrze sam z siebie — oświadczyłem. Ale byłem pewien, że z tej rany mógł się wylizać.
A potem już znaleźliśmy się przy bramach przyczółka. Żołnierze wpuścili nas i okrzykiem pozdrowili Ojca, a on bardzo pobieżnie wyjaśnił, że to przebieraniec prowadził Nkumai, a nie ja. Nie wiem, jak wielu mu uwierzyło. Ale byli to mężni i oddani Ojcu ludzie. Większość wznosiła okrzyki na naszą cześć i nikt nie protestował.
— Jesteście dzielni — mówił im — dzielni i wartościowi, ale trzystu ludzi nie wystarczy.
Rozkazał, żeby wrócili do swoich domów i przywiedli tylu lojalnych ludzi, ilu zdołają. Przezornie zalecił im, by nic nie wspominali o mnie. Niech skupiają się przy królu, a nie przy kimś, kogo z pewnością będą uważali za zdrajcę.
Kiedy trzystu ludzi odjechało, by sprowadzić nam armię, zmieniliśmy konie po raz piąty tego dnia i odjechaliśmy na północ, w ciemność.
— Musiałeś przygotowywać to od miesięcy — zauważyłem.
— Nie braliśmy w naszych planach pod uwagę twojego pojawienia się — rzekł Ojciec — ale wiedzieliśmy, że wkrótce nadejdzie kryzys w moich stosunkach z młodszym synem i wtedy muszę mieć możliwość zwołania wiernych oddziałów. Mieliśmy przygotowane plany na wszelki wypadek.
Niezgoda zaszła już po raz drugi tej nocy, kiedy zatrzymaliśmy się w wieśniaczej chacie, znacznie oddalonej od drogi. Dom znajdował się tuż nad brzegiem Słodkiej Rzeki. Chłodny wiatr wiał z zachodnich wzgórz, które oddzielały nas od Ku Kuei. Ogień na kominku płonął duży i gorący, a gospodarz zmusił nas do zjedzenia zupy, zanim puścił nas do łóżek.
Strażnicy spali na parterze. A kiedy gospodarz wskazał mi mój pokój, w mym łóżku czekała już Saranna.
— Wiem, że jesteś zmęczony — powiedziała. — Ale to był cały rok.
I kiedy mnie rozbierała, spoglądałem przez okno na wschód, na pokryte pszenicą wzgórza, gdzie znad lasu Ku Kuei wynurzało się słońce, i czułem powiew bryzy oraz pieszczoty Saranny na mym ciele (nawet dzisiaj pamiętam to dokładnie), i czułem zapach konia na własnych szatach, i zapach tynku, który nasz gospodarz położył przed tygodniem, i czułem, że dobrze jest być w domu.
Po trzech tygodniach stało się jasne, że nasza rebelia spali na panewce. Mieliśmy osiem tysięcy żołnierzy, wiernych do ostatniej kropli krwi. Niektórzy z nich byli najlepszymi wojownikami w królestwie. Ale sumy na ich wyżywienie i uzbrojenie szły ze skarbca Ojca na próżno. Nadeszły pogłoski, wkrótce potwierdzone, i wiedzieliśmy, że nasza sprawa jest przegrana. Dinte podpisał traktat z Nkumai. Teraz przeciwko naszej malutkiej armii stanęło sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Ojciec i ja mogliśmy być lepszymi generałami, ale możliwości dowódców też mają swoje granice.
Jednak najbardziej zaszkodził nam fakt, że najprawdopodobniej od dnia mojego uwięzienia Nkumai schowali swoją kopię Lanika i utrzymywali, że rzeczywiście byłem przedtem razem z nimi, ale zostałem schwytany przez wojska Muelleru i teraz jestem dezerterem przy armii mego Ojca. I jak tylko puścili tę pogłoskę, skończyli z taktyką spalonej ziemi, twierdząc, że zniszczenia były wyłącznie moim pomysłem, i cieszą się, że mogą już tego nie robić.
Читать дальше