— Co on w tej chwili robi?
— Jest księgowym w biurze aprowizacyjnym. Zajęcie, że tak powiem, nie bardzo związane na przykład z montażem generatorów transpozycyjnych. Szkic tych właśnie urządzeń kupił ponoć Kuhn przedwczoraj za platynowy sygnet od tego pijusa Tomasza Greye, który pracował przy kontroli generatorów.
— Ale na co mu ten szkic? — zdziwił się Kruk.
— Ja też chciałbym to wiedzieć. Ale nie bój się, wkrótce to wyjaśnimy.
— Czy to ma jakiś związek z procesem?
— I tak, i nie. Jedno pewne, że Kuhn utrzymuje kontakt z Summersonem. Zresztą — uśmiechnął się nieznacznie — w tej chwili ich łącznikiem jest Bob Korla, który, oczywiście, trzyma rękę na pulsie. Zdaje się, że jednak coś czują, bo korespondencja w ostatnim czasie stała się bardzo ostrożna i zawoalowana. Ale niewątpliwie działalność ich idzie w wielu kierunkach. Umieją się jednak świetnie maskować. Właściwie zastanawiamy się jeszcze z Willem, czy nie odroczyć procesu, tylko że — zdaje się — oni do tego samego dążą, więc byłoby to taktycznym błędem. Mallet zasępił się.
— Czym się gryziesz? — zapytał Bernard.
— Nie wiem, czy dobrze się stało, że ulegliśmy Willowi i znieśliśmy karę śmierci.
— Nie wolno nam stosować tych samych środków, co „sprawiedliwcy”. Czy śledztwo zakończone? — Bernard zmienił temat.
— Niby tak, ale niektóre sprawy gmatwają się od nowa. Doktor Bradley zeznał, że otrzymał od Summersona rozkaz otrucia ciebie, Roche'a i Daisy wtedy, gdy was przywieziono z zewnątrz. Jestem też przekonany, że to Summerson zamknął drzwi w śluzie. Przecież nic prostszego, jak pojechać windą z archiwum na górę do osi. Natomiast w śledztwie wypiera się wszystkiego, gada jak z kazalnicy, wylicza swe „zasługi”, szeroko rozwodzi się o reformach, które jakoby zamierzał wprowadzić. Kuhn dostarczył „dowodu rzeczowego” w formie zapisków, rzekomo powierzonych mu dla opracowania ostatecznego tekstu na tydzień przed aresztowaniem Summersona. Oczywiście, to robota Kuhna. Czego tam nie ma! Nawet o przyznaniu Murzynom niektórych praw obywatelskich. Nie dość na tym — dla ciebie wysokie odznaczenie i podwyżka pensji. Ach, śmiech bierze… Myśli, że mu to wiele pomoże. Jakby brakowało dowodów…
— Słyszałem — wtrącił Bernard — że zeznania Bradleya są trochę niekonsekwentne. Podobno niektóre potem złagodził, czy w ogóle odwołał…
— Otóż to miałem na myśli mówiąc o kłopotach — zapalił się Mallet. — Wydaje się, że Summerson wzbudza w profesorze paniczny lęk. Przy konfrontacjach stary jąka się jak sztubak. Na przykład Summerson zapiera się, że miał zamiar was otruć. Twierdzi, że polecił Bradleyowi dać wam środek nasenny w trosce o wasz odpoczynek, o szybszy powrót do zdrowia. Wówczas Bradley potwierdził to, tłumacząc swoje zeznanie w ten sposób, że dostał rzeczywiście dyspozycje uśpienia, a tylko znając metody Summersona myślał, że to jest wstęp do późniejszego zlikwidowania. Jak przyszło do podpisywania zeznań, to swoje rzekome przypuszczenie wykreślił. Coś się chyba za tym kryje…
— Czyżby Bradley bał się Summersona jeszcze teraz?
— Wiemy, że szantaż był — a dziś jest na pewno tym bardziej — ulubioną przez Summersona formą przekonywania ludzi, nie wyłączając jego najbliższego otoczenia. Jeśli mógł po tylu latach wywlekać murzyńskie pochodzenie Bradleya i grozić mu gettem…
— Co ty mówisz? — przerwał Bernard. — Przecież doktor Bradley nie ma nic wspólnego z czarnymi.
— Mylisz się — wyjaśnił Mallet. — Archiwum potwierdza zeznania Summersona. Matka Bradleya była Mulatką. To był głośny skandal…
— Ciekawe… — pokręcił głową Bernard. — No, to teraz wyobrażam sobie, jak Summerson — mając taki argument — na nim sobie używał.
Do gabinetu weszła Stella. Pewnym siebie krokiem podeszła do siedzących i zapytała trochę ostro:
— Czy nie przeszkadzam panom?
— Bardzo się cieszę — powitał ją Bernard, choć odczuł niepokój.
Mallet spojrzał na dziewczynę niechętnie i wstał. Nie lubił Stelli pomimo jej czynnego udziału w przygotowaniach do przewrotu. Nie mógł zapomnieć, że jest córką Summersona, do którego żywił nieprzepartą nienawiść.
— Gdyby zaszło coś ważnego — zadzwonię albo przyjdę. Będę w dyrekcji.
Dziewczyna zajęła fotel opróżniony przez Malleta i spokojnym wzrokiem wpatrywała się w Bernarda. Usiadł na poręczy jej fotela i pochylił się nieco do przodu, by spojrzeć jej w oczy.
— No i co? — zagadnął. — Tak bardzo się cieszę, że przyszłaś… — urwał niepewnie. Zapatrzyła się przed siebie. Czyżby odczuwała lęk przed podjęciem ostatecznego kroku?
Ze wzrokiem uczepionym jakiegoś nieokreślonego punktu na równomiernie oświetlonej ścianie, rzuciła szybko, jakby w obawie przed przeciągającym się milczeniem:
— Przyszłam po to, aby ci powiedzieć, że lecę do Alfa Centauri. Tak sobie postanowiłam. Bernard był zaskoczony kategorycznym tonem dziewczyny. Początkowo nie znajdował odpowiedzi. Odradzać? Prosić, żeby zmieniła decyzję?
— Czy załoga Astrobolidu już zgodziła się na to? — zapytał wreszcie.
— Tak — skłamała bez zająknienia. — Wik koniecznie chce mnie zabrać.
Bernard był niemal pewny, że jest inaczej. Przecież Sokolski namawiał go do małżeństwa ze Stellą. Pamiętał też odmowną odpowiedź Krawczyka na weselu Daisy i Deana. Ale rozumiał pobudki dziewczyny. „Tak jej każe duma Summersonów” — pomyślał. W tej chwili uprzytomnił sobie, że rozumie ją tylko dlatego, iż ma głęboko wyryta w pamięci rozmowę z Summersonem po powrocie z wyprawy na płaszcz Celestii.
— To znaczy, że pojedziemy razem? — podstępnie zapytał wiedząc, iż nieoczekiwaną zachcianką dziewczyny kieruje kapryśny afekt do Sokolskiego.
— Nie wiem — odparła z udanym zatroskaniem. — Dla nich każdy człowiek więcej, to wielkie zagadnienie…
Spojrzawszy w twarz Kruka urwała w pół zdania. Drwiący uśmieszek czaił się wokół jego warg.
— Czy sądzisz, że Wik nie ożeni się ze mną, jeżeli ja zechcę? — wybuchnęła nagle. Bernardowi wydało się, że słyszy głos Summersona z jego taktyką zaskakiwania przeciwnika w dyskusji.
— Nie myślałem o tym — pohamował złość. — Sadziłem dotąd, że jesteś moją narzeczoną. Wierzyłem ci. Wierzyłem, że polecimy razem na odzyskaną, piękną Ziemię i będziemy się bardzo kochali. To wszystko, co mi mówisz, jest takie dziwne…
— A więc nie chcesz lecieć do Alfa Centauri? — zapytała już spokojnie. — Tym lepiej…
— Chcę lecieć z tobą, ale na Ziemię! — powiedział kategorycznie.
— Więc polecisz sam! — ucięła.
Gwałtownym ruchem uwolniła się spod jego ramienia i wybiegła z pokoju.
Sokolski przyglądał się Stelli z zaciekawieniem. Dlaczego tak obcesowo zażądała rozmowy, zanim po przylocie na Celestię zdążył zamienić z kimkolwiek parę zdań? Był przygotowany na to, że Stella chce wyjawić mu jakąś tajemnicę. Znał dobrze rolę, jaką odegrała córka eksprezydenta pomagając Krukowi w przełomowych chwilach Celestii. Wiedział także, ile przeróżnych nici łączy ją z tamtym, doliodowym światkiem.
Teraz spostrzegł w wyglądzie dziewczyny szczególnie dużo dziwacznych cech. Oczy jej płonęły sztucznym blaskiem. Pąsowe wargi o nienaturalnym, szerokim wykroju, fantazyjne kreski nad wygolonymi brwiami i przyklejone do powiek dwie czarne frędzle rzęs, naśladujące skrzydła jakiegoś egzotycznego motyla — wywierały na Wiktorze nieprzyjemne wrażenie dziwacznej charakteryzacji.
Читать дальше