– Wybaczy pan - rzekłem - ale nie pojmuję wprost, co to wszystko…
– Zaraz! Zaraz, drogi panie! Nie wszystko, nie wszystko jest ciemnością. Postaram się w miarę mych możliwości… Proszę wybaczyć z łaski swojej staremu - czego pan łaskawie życzył sobie ode mnie?
– Instrukcji.
– Instr…
Żuł jakby odrobinkę zaskoczenia.
– Pan jest tego pewien?
Nie odpowiedziałem. Przymknął powieki za złotymi drucikami. Wargi jego poruszały się bezgłośnie, jakby coś zliczał. Wydało mi się, że odczytuję z ich zwiędłych poruszeń: „szesnaście… jeden odstawić… sześć dalej…”.
Spojrzał na mnie z ufnym uśmiechem.
– Tak… doskonale… doskonale… O cóż chodzi? Instrukcja… papiery… plany… akta… schematy działań zaczepnych… rachunki strategiczne… a wszystko tajne, wszystko - jedyne… O, cóż by dał wróg, podstępny, wstrętny wróg, cóż by dał, powiadam, aby zawładnąć! Posiąść, choćby na jedną noc, na chwilę tylko! - prawie zaśpiewał. - Więc wysyła zamaskowanych, wyuczonych, przebranych, rutynowanych, aby wśliznęli się, przedarli, wykradli i kopiowali, a imię ich legion! - wykrzyknął cienkim, łamiącym się głosem, tak wzruszony, że obu już rączkami przytrzymał z boków okulary, bezustannie przekrzywiające się na nosie.
– I oto… jakże temu, niestety, zapobiec?… I oto posiedli… W stu, w tysiącu wypadków wykryjemy, odrąbiemy zbrodniczą dłoń… zdemaskujemy knowania… obnażymy jad… lecz ponawiane są zakusy… na miejsce odciętej wyrasta nowa macka… koniec zaś, koniec wiadomy - co jeden człowiek zakrył, drugi odkryje. Naturalny bieg rzeczy, jakże naturalny, drogi panie…
Walczył z zadyszką, uśmiechem prosząc o wyrozumiałość. Czekałem.
– Ale gdyby, proszę pomyśleć, gdyby planów było więcej? Nie jeden wariant, nie dwa, nie cztery - ale tysiąc? Dziesięć tysięcy? Milion? Wykradną? Wykradną, tak, ale cóż… pierwszy zaprzecza siódmemu, siódmy - dziewięćset osiemdziesiątemu, a ten znów wszystkim innym. Każdy mówi swoje, każdy inaczej - który właściwy? Który ten jeden, jedyny, najtajniejszy, który dobry?
– Ba… oryginał! - wyrwało mi się niemal wbrew woli.
– A właśnie! - krzyknął z takim triumfem, że rozkaszlał się. Krztusił się okropnie, okulary prawie zleciały mu, złapał je w ostatniej chwili, i wydało mi się wtedy, że odchyliły się od twarzy wraz z częścią nosa, ale to było chyba złudzenie, wstrętne złudzenie, bo aż posiniał cały od kaszlu. Oblizał zeschłe pasemko warg. Złożył na kolanach rozlatane ręce.
– A więc… więc tysiące kas… tysiące oryginałów… wszędzie, wszędzie, na wszystkich piętrach - i za zamkami, za kombinacjami cyfrowymi, za ryglami. Same oryginały, same jedyne, imię ich milion, a każdy inny!
– Przepraszam - przerwałem mu - czy chce pan przez to powiedzieć, że zamiast jednego planu operacyjnego czy mobilizacyjnego - istnieje ich mnóstwo?
– Tak! Tak jest! Wybornie mnie pan pojął. Wybornie, drogi panie…
– No, dobrze… ale musi być przecież jakiś jeden prawdziwy, to znaczy ten, według którego, w razie, jeśli już do tego dojdzie, jeśli przyjdzie konieczność…
Nie dokończyłem, uderzony zmianą, jaka zaszła w jego twarzy. Patrzał na mnie, jakbym w okamgnieniu przedzierzgnął się w jakiegoś potwora.
– Tak pan… sądzi? - wychrypiał. Mrugał powiekami, dygocącymi jak zeschłe motyle w ramkach złotych okularów.
– Mniejsza o to - powiedziałem powoli. - Powiedzmy, że jest tak, jak pan mówi. Dobrze… tylko… co mnie to obchodzi?! I - za pozwoleniem - jaki to ma związek z moją Misją?
– Z jaką Misją?
Jego uśmiech, pokorny i trwożny, był pełen słodyczy.
– Z Misją Specjalną, którą powierzył mi… ależ mówiłem to panu na samym początku, nie?… którą powierzył mi głównodowodzący, komenderał Kashenblade…
– Kashen…?
– No tak, Kashenblade - nie chce mi pan chyba wmówić, że nie zna pan nazwiska swojego dowódcy?
Zaniknął oczy. Kiedy je otworzył, na jego twarzy leżał cień.
– Przepraszam… - wyszeptał - pozwoli pan, że opuszczę go na chwilę? Jeden moment i…
– Nie - odparłem zdecydowanie, a że już wstawał, łagodnie, choć stanowczo, ująłem go za ramię. - Przykro mi… ale nie pójdzie pan nigdzie, póki nie załatwimy tego, co mamy załatwić. Przyszedłem po instrukcję i życzę sobie otrzymać ją.
Staruszkowi roztrzęsły się usta.
– Ależ… ależ, drogi panie… jakże mam rozumieć to… ten…
– Przyczyna i skutek - rzuciłem sucho. - Proszę wymienić mi zadanie, cel i treść akcji!
Zbladł.
– Słucham! Milczał.
– Dlaczego opowiadał mi pan o wielości planów? Co? Kto panu kazał tak postąpić? Nie chce pan mówić? Bardzo dobrze. Mamy czas. Mogę poczekać.
Splatał i rozplatał trzęsące się ręce.
– Więc nie ma mi pan nic do powiedzenia? Pytam po raz ostatni!
Opuścił głowę.
– Co pan… co pan robi?! - krzyknąłem i porwałem go za ramiona. Twarz jego przeinaczyła się w jednej chwili, sino obrzmiała, straszna. Z wyłupionymi oczami wessał się w kamień pierścionka, który miał na serdecznym palcu. Coś trzasnęło cichutko - jakby metalowy sztyft uderzył o metal - i poczułem, jak jego napięte mięśnie rozpływają mi się w rękach. Sekunda - i trzymałem w objęciach trupa. Rozluźniłem chwyt - osunął się bezwładnie na podłogę, zesztywniały, bez kropli krwi w wargach, złote ramiączko okularów zesunęło się, a wraz z nim - dziecięco różowa, prześwitująca spod siwizny łysinka, ukazując kosmyk ukrytych pod nią kruczych włosów… Stałem, wsłuchany w łomot własnego serca, z martwym u stóp. Oczy skakały mi po lśniącym otoczeniu. Jak uciekać? W każdej chwili może ktoś wejść i zastanie mnie z trupem człowieka, który zajmował odpowiedzialne stanowisko… jakie właściwie? Starszy… starszy - co?… Szyfrowy? Podsłuchowy? Wszystko jedno! Ruszyłem ku drzwiom i zatrzymałem się w połowie sali. Czy przejdę? Poznają mnie. Drugi raz się nie uda, to już niemożliwe! Jak wytłumaczyć? Jak się z tego wyplątać?
Wróciłem, podniosłem z podłogi martwe ciało, peruka spadła - jak odmłodniał nagle po śmierci! - nałożyłem ją starannie na powrót, powstrzymując odruch wywołany dotknięciem ziębnącego ciała, i trzymając go pod pachy - nogi wlokły się po ziemi - tyłem poszedłem ku drzwiom. Powiem, że zasłabł nagle - to szalony wybieg, ale nie gorszy ani lepszy od innych. Trudno… trudno… kabała.
Pokój, w którym rozmawiałem z nim przedtem, był pusty. Wiodło zeń dwoje drzwi - do sekretariatu i drugie jeszcze, zapewne na korytarz. Posadziłem go na fotelu za biurkiem, opadł na nie, usiłowałem poprawić pozycję, ale tak było jeszcze gorzej, lewa ręka dyndała przez poręcz, porzuciłem go i wybiegłem drugimi drzwiami. Niech się dzieje, co chce!
Była, widać, przerwa obiadowa - oficerowie, urzędnicy, sekretarki, wszyscy tłoczyli się przy windach. Wmieszałem się w największą grupę. Po chwili jechałem już na dół - aby dalej od tego przeklętego miejsca, aby dalej…
Obiad był raczej skromny: zupa kartoflana z grzankami, pieczyste porządnie łykowate, wodnisty kompot i herbata czarna jak smoła, ale bez smaku. Nikt nie pytał o pieniądze ani nie przedstawiał rachunku. Przy stołach na szczęście nie rozmawiano. Nawet dobrego apetytu nikt nikomu nie życzył. Nagminnie rozwiązywano za to rebusy, logogryfy, krzyżówki, mnemonki i algorytmy. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, zacząłem drapać coś ołówkiem na znalezionym w kieszeni kawałku papieru. Po trzech kwadransach, przepychając się przez tłum u wejścia, wróciłem na korytarz. Wielkie windy wchłaniały grupy spieszących do pracy. Z każdą chwilą robiło się bezludniej - musiałem i ja dokądś iść. Wsiadłem jako jeden z ostatnich. Nie zauważyłem nawet, na którym piętrze zatrzymała się winda. Korytarz, jak każdy z przemierzonych, był bez okien. Dwa szeregi białych drzwi do zakrętu, za którym - wiedziałem to - ciągnęły się dalsze ich szeregi. Światło mlecznych kuł grało w emaliowanych tabliczkach: 76 947, 76948, 76950…
Читать дальше