Począł gwałtownie wbijać palce w klawiaturę. Aparaty zaszumiały jak deszcz na blaszanym dachu. Wylatywały z nich wstęgi zielone i złote, drżąc, skręcały się w zwoje na biurku. Starzec czytał je zachłannie.
– Dobrze! - zakonkludował, mnąc wszystkie. - Wasza misja: zbadać na miejscu, sprawdzić, przeszukać, ewentualnie sprowokować, donieść. Kropka. W dniu N o godzinie entej, w entym sektorze entego rejonu zostaniecie wyentowani z pokładu jednostki N. Kropka. Grupa uposażeniowa kryptonim Berbeć, diety planetarne z culagą tlenową, rozrachunek sporadyczny, w zależności od wagi doniesień. Meldować bieżąco. Łączność enlumeniczna, maskownik formatu Lyra-PiP, jeśli polegniecie w akcji - pośmiertne odznaczenie Orderem Tajnego Stopnia, pełne honory, salut, płyta ku czci, z wciągnięciem pochwalnym do akt… Będzie?! - cisnął ostatnie słowo.
– A jeśli nie polegnę?… - spytałem.
Szeroki, pobłażliwy uśmiech rozjaśnił twarz komenderała.
– Rezoner - powiedział. - Rezoner, co? Hę, hę… rezoner… jeśli tego, to ten… Dość! U mnie nie ma „jeśli”! Misję dostałeś? Dostałeś! Basta! A wiesz ty, co to jest? Hę?! - wyrzucił z szerokiej piersi. Policzki zafalowały mu łagodnie, blask przeszedł przez złote czworoboki orderów. - Misja - to wielka rzecz! No, a Specjalna - ba! Specjalna! No! W dobrej entej godzinie! Ruszaj, chłopcze, a nie daj się zgnoić!
– Będę się starał - odparłem - a moje zadanie? Nacisnął kilka guzików, zasłuchał się w dzwonki telefonów, wygasił je. Pociemniała przedtem łysina różowiała powoli. Patrzał na mnie dobrotliwie jak ojciec.
– Nader! - rzekł. - Nader niebezpieczne! Ale nic to! Nie dla siebie! Nie ja wysyłam! Ogół! Dobro! Oj, ty, ty… enty… trudna sprawa… trudne ciało dostałeś! Zobaczysz! Trudne, ale trzeba, bo, bo ten…
– Służba - poddałem szybko.
Rozpromienił się. Wstał. Zakołysały się u piersi ordery, zadzwoniły, aparaty i telefony umilkły, światełka zgasły. Ciągnąc za sobą splątane różnokolorowe kabelki, podszedł do mnie i podał mi potężną, owłosioną, starczą dłoń stratega. Nawiercał mnie oczami, próbował, brwi zesunęły mu się, tworząc wypukłe wzgórki, podparte fałdami mniejszymi nieco, i tak staliśmy, spojeni uściskiem - głównodowodzący i tajny kurier.
– Służba! - rzekł. - Twarda. Służba, mój chłopcze! Służba… bywaj!!!
Zasalutowałem, zrobiłem zwrot w tył i wyszedłem, słysząc jeszcze u drzwi, jak pije wyziębłą herbatę. Potężny to był starzec - Kashenblade…
Jeszcze pod wrażeniem rozmowy z głównodowodzącym wszedłem do sekretariatu. Sekretarki malowały się i mieszały herbatę. Z rury pneumatycznej poczty wypadł plik papierów z moją nominacją, podpisaną znakiem komenderała. Jedna z urzędniczek przybiła na nich kolejno pieczęć ściśle tajne i przekazała je drugiej, która wciągnęła cały fascykuł do kartoteki, po czym kartoteka została zaszyfrowana na podręcznej maszynie, klucz szyfru komisyjnie zniszczony, wszystkie oryginały zaś spalone; popiół, po przesianiu i zarejestrowaniu, zamknięto w zalakowanej kopercie z moją cyfrą. Przesłano ją wyciągiem do podziemnego skarbca. Wszystko to, choć działo się tuż przy mnie, obserwowałem z dystansu oszołomienia, wywołanego tak niespodzianym obrotem losu. Zagadkowe uwagi komenderała odnosiły się niechybnie do spraw tak tajnych, że dopuszczalne były wobec nich tylko aluzje. Prędzej czy później musiano mnie wprowadzić w ich treść, bo inaczej nie mógłbym wypełnić Misji. Nie wiedziałem nawet, czy ma ona coś wspólnego z zagubionym wezwaniem, ale rzecz ta bladła wobec mej, jakże nagłej, kariery.
Rozmyślania te przerwało zjawienie się młodego bruneta w mundurze i przy szabli; przedstawił się jako tajny adiutant komenderała, porucznik Blanderdash, i uścisnąwszy mi znacząco rękę powiedział, że jest przydzielony do mej osoby. Poprosił mnie do gabinetu mieszczącego się po przeciwnej stronie korytarza, poczęstował herbatą i jął unosić się nad mymi zdolnościami, niecodziennymi, w jego mniemaniu, skoro Kashenblade powierzył mi taki orzech do zgryzienia. Zachwycał się też naturalnością mojej twarzy, szczególnie nosa, aż zorientowałem się, że jedno i drugie ma za przyprawione. Mieszałem w milczeniu herbatę, uważając, że jak najbardziej na miejscu będzie powściągliwość. Jakoż po kwadransie porucznik przeprowadził mnie oficerskim przejściem do służbowej windy, którą odpieczętowaliśmy wspólnie i pojechali na dół.
– Ale, ale - rzucił, kiedy stawiałem już nogę na korytarzu - czy pan skłonny jest do poziewania?
– Nie zauważyłem… a co?
– Ach, nic… ziewającemu można po prostu zajrzeć do środka, wie pan… a nie chrapie pan aby?
– Nie.
– O, to dobrze. Przez chrapanie kończy się tylu naszych ludzi…
– Co się z nimi stało? - rzuciłem niepotrzebnie. Uśmiechnął się, dotykając futerału, który okrywał mundurowe naszywki.
– Jeżeli to pana interesuje, może obejrzy pan nasze kolekcje? Akurat na tym piętrze… gdzie te kolumny… to jest Wydział Zbiorów…
– Jak najchętniej - odparłem - ale nie wiem, czy możemy dysponować tak swobodnie czasem?
– Ależ naturalnie - odparł, wskazując mi z lekkim ukłonem właściwy kierunek - to nie będzie zresztą proste zaspokojenie ciekawości… Im więcej się w naszym fachu wie, tym lepiej…
Otworzył przede mną zwykłe, biało lakierowane drzwi. Za nimi lśniły pancerne. Po ustawieniu cyfrowego zamka rozsunęły się i tajny adiutant przepuścił mnie pierwszego. Znaleźliśmy się w wielkiej, suto oświetlonej, pozbawionej okien sali. Kasetonowy strop wspierał się na kolumnach, ściany pokryte były pysznymi gobelinami i makatami, utrzymanymi głównie w tonach czerni, złota i srebra. Podobnych jeszcze nie widziałem; materiał, z jakiego je wykonano, przypominał futro. Pomiędzy kolumnami stały na wywoskowanej posadzce oszklone gabloty, witryny na smukłych nóżkach i zamczyste, z uniesionymi wiekami skrzynie. Najbliższą wypełniały przedmiociki połyskujące jak klejnoty; poznałem w nich spinki od koszul. Były ich chyba miliony. Z drugiej skrzyni wznosił się kopiec podługowatych pereł. Porucznik poprowadził mię ku witrynom; za szklanymi płytami spoczywały, poręcznie oświetlone, na aksamitnej wyściółce, sztuczne uszy, mostki, nosy, imitacje paznokci, brodawek, rzęs, fałszywe fluksje i garby, niektóre ukazane poglądowo w przekroju, aby widoczna była ich wewnętrzna struktura; spotykało się nadymane, dominował wszakże włosień. Cofając się potrąciłem skrzynię z perłami i zadrżałem. To były zęby - rosochate i małe jak perełki, łopatkowate, z dziurką i bez, mleczne, trzonowe, mądrości.
Podniosłem oczy na mego przewodnika, który z powściągliwym uśmiechem wskazał mi najbliższy gobelin. Przyjrzałem mu się z bliska. Uszyty był z sążnistych bród, faworytów, peruk, nanizanych na nylonową osnowę z takim zamysłem, iż złotowłose tworzyły na tle całości wielki herb państwa. Przeszliśmy do następnej sali. Była jeszcze większa. Pod niklowymi reflektorami stały witryny, wypełnione sztucznymi podarkami, taliami kart, serem, z kasetonów modrzewiowego stropu zwieszały się fałszywe protezy, gorsety, ubrania, nie brak było i podrabianych owadów - te ostatnie, wykonane z precyzją, na jaką zdobyć się może tylko potężny, dysponujący wszelkimi środkami wywiad, zajmowały poczwórny rząd szklanych szaf. Adiutant nie narzucał się z objaśnieniami, jakby w przekonaniu, że zgromadzone corpora delicti mówią już same za siebie, czasem tylko, kiedy gotów byłem pośród mnogości eksponatów przeoczyć któryś godny obejrzenia, czynił w jego kierunku dyskretny ruch ręką. W ten sposób skierował moją uwagę na znaczną ilość maku, umieszczonego na białym jedwabiu pod szkłem oszlifowanym tak sztucznie, iż bezpośrednio nad kopczykiem makowych ziaren przezroczysta tafla przechodziła zgrubieniem w mocną soczewkę, dzięki której ujrzałem, że mak był, ziarenko po ziarenku, wydrążony. Zdumiony, zwróciłem się z niemym zapytaniem do porucznika, który uśmiechnął się tylko ubolewające i rozłożył ręce na znak, że nic nie może mi powiedzieć, a jego ocienione wąsikiem pełne wargi złożyły się, bez wydania głosu, w słowo tajne. Dopiero przy następnych drzwiach, otwierając je przede mną, rzucił:
Читать дальше