Przepadłem. Wolno, cal po calu, podnosiłem się otrzepując machinalnie kolana. Tak, to był koniec. Lat szesnaście, niewinna, płocha, jak śnieg biała… Jak śnieg? Jak serek!!!
Wychodząc, spojrzałem od drzwi. Uspokojona, podjęła żucie. I nawet miała, ukryty w dłoni, kąsek bułeczki maślanej, a tylko ukryła go, kiedy się zbliżyłem. Chciała mi ułatwić, a ja… Boże…
Dobrze przynajmniej, że nie padło ani jedno słowo. Zamknąłem za sobą drzwi i szedłem, starając się nie robić hałasu. Łaydak… łaydak… Strzelano gdzieś. Huknęło całkiem blisko. Wolałem nie wdawać się w jakąś awanturę i gotów już byłem zawrócić, tym bardziej że wszystko się we mnie trzęsło, gdy zauważyłem stojących przed jakimiś drzwiami trzech oficerów z poduszką. Była pusta. To tak…
Palba trafiała się dwojakiego rodzaju. Zazwyczaj po śniadaniu strzały na odlew, wrzask mordowanych i dobijanych, rykoszety, wapienny pył - te bitwy na korytarzach prowadzono z największym pośpiechem. Koniec zwiastował tupot biegnących posiłków i szyfrowe poryki. Czasem, jak się otwarło drzwi windy, której właśnie nie było, pustym, ciemnym szybem leciały koziołkujące zwłoki, zalane krwią, z jakiegoś wyższego piętra - tak się ich pozbywano. Ale ten strzał był pojedynczy. Taki poprzedzała zazwyczaj niewielka procesja - trzech, częściej czterech oficerów niosło, dwójkami na ogół, aksamitną poduszkę, na której spoczywał rewolwer. Wchodzili do środka, wracali bez rewolweru i czekali przed drzwiami, aż zdrajca, zdemaskowany, wypali sobie w łeb. Jeśli dla wyższego oficera - poduszka była z lampasem. Porządek robiono najczęściej w przerwie obiadowej, kiedy brakowało gapiów.
Kwadrans czasu dzielił mnie od pory umówionego z księdzem spotkania. Po co iść jeszcze, gdy wszystko zdeptane, sprzeniewierzone, skończone?! Usiłowałem się skupić. O spisku wiedziano w końcu, został przecież dozwolony, nakazany nawet, oczywiście pozorny, fałszywy. To tylko ja z nim pragnęliśmy pod osłoną pozoru stworzyć coś autentycznego. Właśnie umknąć, nie przyjść - oznaczałoby zwietrzenie jakiegoś niebezpieczeństwa, dałoby im do myślenia. Pójście niczym chyba nie groziło.
Wciąż jeszcze było mi wstyd, ale znacznie mniej. Kilka minut przespacerowałem w zacisznej odnodze korytarza, między toaletami. W poszukiwaniu usprawiedliwienia uczepiłem się naraz myśli, może i nad miarę naiwnej, ale kuszącej: a nuż to sen - powiedziałem sobie - szczególnie krnąbrny i nieposłuszny sen? Gdybym nawet nie miał się z niego na razie zbudzić (bo wydawał mi się nadzwyczaj mocny), to przynajmniej, zidentyfikowany, zdjąłby ze mnie górę odpowiedzialności. Zatrzymałem się tedy przed białą ścianą, zerknąłem w obie strony, czy nikt aby nie nadchodzi, i spróbowałem rozmiękczyć ją samym nieruchomym wysiłkiem skoncentrowanej woli - jak wiadomo, we śnie, nawet najtwardszym, wyjątkowo koszmarnym, rzecz taka z reguły się udaje. Próżno jednak przymykałem i otwierałem ukradkiem oczy, a nawet delikatnie pomacywałem ścianę: ani drgnęła. A może - wobec tego - ja jestem czyimś snem? Oczywiście - właściciel snu ma nad nim władzę nieporównanie większą aniżeli kręcące się w nim osoby, sprokurowani dla doraźnych potrzeb figuranci…
Jeśli tak nawet jest, nie stwierdzę tego - zakonkludowałem. Wróciłem na główny korytarz, wsiadłem do windy i pojechałem na górę, pod umówione kolumny. Po co była lilijna? Zapewne dla dokładności: abym pojął, że nawet Łaydakiem nie mogę stać się wbrew Gmachowi. Jak gdybym widział tego zdrabniającego wszystko śledczego, palcem figlarnie wygrażającego mi przed nosem. Poczucie humoru rozwinęły w nim zapewne ucieszne podrygi wisielców…
Winda jechała coraz wyżej, w numeratorze wyskakiwały cyfry mijanych pięter; kontakty cykały cicho, blask mlecznej lampy drgał w palisandrowej boazerii, naraz rzeczywiście zobaczyłem go przez podwójną szybę drzwi korytarza i windy, kiedy mijała, wznosząc się, kolejne piętro. Stał w swojej kusej marynarce, z lekka pokrzywiony, zamyślony, i to błogo - czy zobaczył mnie? Nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co czynię, ukląkłem pospiesznie na małym dywaniku, rozesłanym w windzie. Przez dziurkę od klucza wzrok wysłałem na zewnątrz, ku zbliżającemu się miejscu schadzki, sam niewidzialny…
Winda zwalniała już u celu. Zobaczyłem najpierw starannie wyczyszczone trzewiki, potem fartuch czarny, nie - rząd guziczków: to była sutanna! Ksiądz! Ksiądz u samych drzwi, na korytarzu, oczekiwał mnie! Winda drgała jeszcze hamowanym wzlotem, kiedy jednym naciśnięciem palca posłałem ją z powrotem na dół. Czy zwietrzyłem zdradę? Nie - nie wiedziałem w ogóle, co myśleć, ale teraz, gdy opadała, miarowym, łagodnie sennym ruchem, poczułem się na dobre bezpieczny. Znów cykały kontakty, mleczna lampka jaśniała, mój maleńki, jakże przytulny pokoik bezgłośnie opadał poprzez Gmach; gdy parter był tuż, ponownie nacisnąłem taster i jąłem wzbijać się w górę…
Z klęczek obserwowałem, co dzieje się na zewnątrz. Migały mi wykroje pięter, głuchy mur, podłoga, czyjeś nogi, sufit, potem znowu goły, ceglany szyb, znowu podłoga… i po raz drugi mignął mi śledczy w sztuczkowej marynarce, tak cierpliwie czekał na windę, z wykrzywionym kątem ust - scena ta skryła się, zapadając w głąb murów, jakby zapuszczono na nią kamienną kurtynę… Płynąłem dalej.
Zataiłem dech. Zbliżało się ósme piętro. Jakoż zobaczyłem po kawałeczku, bo tak z bliska, księdza. On też czekał. Więc znowu na dół - i znowu obok śledczego, niewidzialny, przytajony, łowiłem ich po trosze okiem, jakbym próbki brał…
Każdy z nich, z osobna, stał od niechcenia, nieważnie przestępując z nogi na nogę, skromnie roztargniony, każdy piastował nijaki, letni wyraz twarzy, ale ja, krojąc moimi przejazdami w górę i w dół Gmach krótkimi spięciami kondygnacji, przeskakując od jednej twarzy do drugiej, bladłem, bo dodawały się: kąt ust śledczego z wargą opuszczoną księdza, w sumie był to już uśmiech, porozdzielany na piętra, od którego zadrżałem, bo to nie żaden z nich pojedynczo się uśmiechał, ale oni razem, sumą, jak gdyby sam Gmach; i gdy winda zjechała na parter, wybiegłem z niej, pozostawiając pustą, z otwartymi drzwiami, pełną tylko nieustępliwego brzęczenia, bo wzywano ją, teraz już bezustannie, chyba ze wszystkich naraz pięter. Ale ja byłem już daleko.
Ksiądz zdradził zatem. Moje oczekiwania spełniły się. Przetrawiałem jeszcze ten wniosek, fermatę niesławnie poczętego spisku, gdy do mej świadomości doszło, że jestem na parterze.
Gdzieś - w pobliżu - mieściła się, legendą owiana, wielka Brama - wyjście z Gmachu.
Wciąż szedłem, ale inaczej - zmiana była nagła. Znajdowałem się nie na korytarzu, raczej w bardzo wysokiej i przestronnej hali, podpartej kolumnami. Z dala dobiegło kamienne echo kroków. Oddalały się. Poza tym było pusto. Wolałbym więcej ludzi, ruch, tłum, z którym mógłbym się zmieszać. Bo zamierzałem wyjść. To była ostatnia możliwość. Dlaczego dotąd nie pomyślałem o ucieczce, o próbie pozbycia się wszystkiego wraz z Misją, instrukcją, raczej jej pozorem, z fałszywym spiskiem, który spalił na panewce? Trudno by mi było tłumaczyć się samym tylko strachem; oczywiście bałem się, że straże nie przepuszczą mnie, że zażądają przepustki, ale mogłem był przynajmniej zamyśliwać ucieczkę, tymczasem wcale nie brałem jej pod uwagę. Dlaczego? Że nie miałem dokąd iść, do czego wracać? Że Gmach mógł dosięgnąć mnie wszędzie? A może, mimo wszystko, na przekór zdrowemu rozsądkowi i gehennie, jaką przeszedłem, nie zatraciłem doszczętnie wiary w tę nieszczęsną, po trzykroć przeklętą Misję, i tliła we mnie jako samoobrona i ostatnie oparcie?
Читать дальше