– O co chodzi?
Nie zwracał już na nią uwagi. Przeskoczył otwarty grób i ruszył między paprocie, rozgarniając je i depcząc. Teraz się okazało: to żadne paprocie. Ich czerń nie pochodziła od roślinnego barwnika, lecz z rojów maleńkich owadów, całkowicie kryjących skomplikowanego kroju liście. Ledwo Adam je poruszył, otoczyła go wirująca chmura drobnoziarnistej ciemności. Smaug zareagował błyskawicznie, skupiając nanopole i paląc insekty – i tak oto Zamoyski biegł przez spirale nagłego ognia, sekundowe pożary, pozostawiając za sobą aleję szarego dymu i nagie krzaki.
– Jest! – syknął przez zęby, znalazłszy drugi krzyż. Przetarł go rękawem i odczytał nazwisko pochowanego:
Daniel X. Washington
Cofnął się ścieżką popiołu. Rozgarniał teraz ominięte wcześniej zarośla. Trzeci krzyż.
– Adam… – Angelika stanęła za nim, gdy klękał przy grobie, złożyła dłonie na jego ramionach. – To byli twoi przyjaciele ze statku, tak?
Nie odpowiedział. Gapił się ponuro na krzywe deski.
Adam Zamoyski R. I. P.
ON JEST WSZĘDZIE
– Ale ten to chyba pusty, prawda? – szepnęła.
– Idziemy.
Poderwał się, szarpnął ją, pociągając za sobą.
– Co…? Dokąd?
– Tu Moetle'a nie było. Musiał polecieć od razu do miasta.
– Ale… te groby.
– Co: groby? – warknął. Wyrwała mu się, zacisnęła usta. Nie mówili już nic.
W „Katastrofie", zapadłszy się z powrotem w wiszący fotel, w obleśnym uścisku semiorganicznej sieci bezpieczeństwa, Zamoyski zdołał się odrobinę odprężyć. Odrobinę – nie zaciskał już szczęk i nie zamykał dłoni w pięści. Ale kiedy Angelika obracała ku niemu wzrok, nadal widziała oblicze skamieniałe w grymasie wściekłości, jakby Adam krztusił się własnym gniewem i walczył sam ze sobą, by nie dać się porwać gorącej furii.
Miasto leżało ponad dwieście kilometrów dalej, nad rzeką czerwoną od rozplenionych w niej mikroorganizmów. Pozbawiona roślinności pustynna równina, przez którą płynęła rzeka, także miała kolor krwi: piasek, przeganiany po niej przez wiatr w wysokich tumanach, był piaskiem organicznym, spetryfikowaną formą tych samych mikroorganizmów.
„Katastrofa" leciała nad płaszczyzną ciemnego karminu na tyle wysoko, by nie podnosić z niej krwawych obłoków, a zarazem na tyle nisko, że widzieli pomykający po niej cień statku, rozedrganą płaszczkę.
Wieże były wysokie na ponad sto metrów i ich cienie rozciągały się po równinie długimi autostradami mroku. Hakata – pionowa źrenica wszechwidzącego boga wulkanów – osuwała się powoli ku horyzontowi.
Znów był wieczór, gdy zbliżał się Zamoyski do martwej metropolii – ale inny. Uniósł odruchowo głowę ku górnym
hologramom, ciemniejącemu niebu. Wtedy również jej nie widział, niemniej pamiętał, że tu była: nadplaneta. Nad-planeta, efemeryczne dziecko Rozgryzacza Planet, upiór astronomiczny, to zjawiający się nad Narwą, to znikający, bez śladu i bez jakichkolwiek efektów grawitacyjnych. Teraz Zamoyski pamiętał.
Przemknęli ponad okalającym miasto murem.
– Veron, jeśli coś zauważysz -
– Oczywiście.
– Także nasłuch.
– Prowadzę bez przerwy na wszystkich zakresach. -I?
– „Trąd" najwidoczniej nie emituje sygnału lokalizacyjnego ani nie odpowiada na wezwania. Stahs Moetle musiał zawiesić te procedury.
– Może po prostu rozwalił się razem z wahadłowcem – mruknęła Angelika.
Zakreślali ponad ruinami zacieśniającą się spiralę. Myślał: „ruiny" – bo pod ścianami i w załomach budynków narosły pierzyny czerwonego pyłu oraz organicznych i nieorganicznych śmieci – ale miasto nie zostało bynajmniej zniszczone. Konstrukcje posiadały ostre krawędzie, kąty proste nadal były kątami prostymi, gruz nie piętrzył się na ulicach kanciastymi bałwanami.
Kiedy zresztą tak szybowali nad rozpływającą się w rosnących cieniach metropolią, Zamoyski poddał się barokowemu skojarzeniu planu architektonicznego Narwy ze starożytnym układem scalonym, schematem elektronicznym. Budynki, z wyjątkiem wież, były niskie, jednopiętrowe, o płaskich dachach, kryjących pod sobą rozległe przestrzenie.
Wydawałoby się, że wobec tego odnalezienie „Trądu" nie będzie sprawiać trudności. Lecz miasto było olbrzymie. Adam chciał zwiększyć pułap i prędkość, wchodząc w szerszą spiralę. Veron jednak zwrócił uwagę na system masku-
jący wahadłowców, czarny polimer kameleoniczny potrafi się rozpłynąć na każdym tle, zwłaszcza w tak gęstych cieniach; wyrównuje zresztą do tła promieniowanie w całym spektrum. Lecieli zatem dalej ze stałą prędkością.
Angelice udzielił się ponury nastrój Zamoyskiego. Podciągnąwszy pod siatką ku klatce piersiowej bose nogi, popatrywała spod zmarszczonych brwi na zaciągający się oleistą ciemnością nieboskłon. Adam spróbował przełamać grobową atmosferę i sięgnął ku dziewczynie; zawahał się dopiero z opuszkami palców tuż nad skórą jej przedramienia, już czując aurę jej ciała.
– Ja… wiem, że jest w tym jakiś sens. W Narwie na Haku w mojej głowie. W tym – w tym wszystkim. Grób, który widziałaś… Nawet jeśli…
– Kto pierwszy, ten nas zgarnie – prychnęła, nie patrząc na niego. – Razem z Narwą. Akurat podziękuje, że sam mu ją otworzyłeś…!
– Pamiętasz, co mi mówiłaś? Wtedy, w Saku. Że skoro i tak przesądzone – nie ma się czym przejmować. Najwyżej odcięte zostaną te odgałęzienia naszych frenów. Ty i tak żyjesz równolegle w Farstone. Więc tymczasem przynajmniej -
– Jest! – Veron zawiesił „Katastrofę" ponad trójkątnym placem. – Lądować?
„Trąd" nie miał włączonego maskowania. Stał przy ścianie prostokątnego budynku, prawie jej dotykając: wrzecionowaty skrzep czerni, na ciemnym tle, w mgle gęstego cienia.
Już bowiem połowa Hakaty skryła się pod widnokręgiem, Rozgryzacz Planet wschodził na północy… Noc na planecie tajemnic.
Dreszcz przebiegł po Zamoyskim.
– Ląduj.
Wyszli na plac i dopiero wtedy tak wyraźnie poczuli, że są intruzami w tym świecie. Było zimno, to prawda, ale nie dlatego założyli ręce na piersi – oboje, Zamoyski i Angeli-
ka, jak w lustrzanym odbiciu – roztarli ramiona, zacisnęli wargi; nie dlatego.
„Katastrofa" osiadła równolegle do drugiej karaki. Budynek był znacznie niższy od statku, maszty wahadłowca górowały nad brunatnej barwy strukturą. Plac miał boki długości stu-stu dwudziestu metrów, innym budowlom nie mogli więc się przyjrzeć. Ani Adam, ani Angelika nie zamierzali oddalać się od „Katastrofy" – mimo opiekuńczego nanopola, mimo dwugłowego ptaszyska zawieszonego nad ich głowami w elektrycznej aureoli.
Spod brzucha wspartego na teleskopowych dźwigarach „Trądu" opadała długa schodnia, prawie dotykając brązowej ściany. Zamoyski w milczeniu skinął głową. Angelika wzruszyła ramionami.
Czerwony pył chrzęścił pod butami Adama, odgłos kroków płynął przez wielki plac płaskim echem; McPher-son szła natomiast bezszelestnie. Zamoyskiemu przypomniały się filmowe uwertury strachu, tak maszerują pustymi korytarzami bezimienni mordercy. Rozglądnął się. Ni żywego ducha. Nawet to, co deptał – to były miliony martwych organizmów. Co takiego opowiadała o nich Juice…?
Weszli pod brzuch karaki.
– Moetle! – krzyknęła wtem Angelika. – Moetle! Zamoyski aż przystanął.
Smaug rozkrakał się panicznie.
– No co? – Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami. – Odezwie się, jeśli żyje.
Читать дальше