Katem oka dostrzegłem, że Nett uruchomił Budkera i podąża za nami, trzymając się w dość znacznej odległości. W dalszym ciągu siedział w wieżyczce, dookoła niej biegały już jednak kierunkowe anteny, tak że mógł się czuć bezpieczny przed ewentualnym atakiem z tyłu.
Musiałem się teraz częściej oglądać za siebie. Doszliśmy do zarośli, porastających niskie wzgórza. Przecinka nie tworzyła prostego korytarza, tylko wiła się zakosami, a ja wcale nie miałem, ochoty wypróbować na sobie, czy plecy człowieka poradzą sobie równie łatwo z suchymi, skłębionymi chaszczami, jak Budker. Na szczęście ślady naszej wczorajszej bytności były aż nadto wyraźne. To pozwoliło mi wreszcie dotrzeć bez przygód na skraj polanki, przeciętej potoczkiem. Ujrzałem, że Aira i Buk robią coś nad wodą, ale nie przyglądałem im się dłużej niż ułamek sekundy. Automaty nadal unosiły naszego jeńca w powietrzu. Teraz dałem znak, żeby go położyły, po czym, posługując się końcami lin, pomogłem mu wstać. Następnie odwróciłem się i pociągnąłem go za sobą. Automaty utworzyły teraz osłonę, idąc obok siebie, tuż za moimi plecami. Doprowadziłem skrępowanego koggę do niewidocznej ścianki, nakrywającej otoczenie sześcianu zamieszkanego przez Airę oraz jej towarzyszy, i wyciągnąłem przed siebie rękę. Uderzyłem nią kilkakrotnie w zaporę, po czym odwróciłem się, spojrzałem w stronę istoty, która przyczłapała za nami znad rzeki, i wskazałem kilkakrotnie na przemian ludzi nad strumykiem i naszego jeńca. Następnie zostawiłem tego ostatniego pod opieką automatów i poszedłem prosto do miejsca, gdzie stał kogga, wyróżniony przez swoją rasę. Zatrzymałem się dwa kroki przed nim i ponownie wskazałem uwięzionych ludzi, a potem postać spowitą w sieć. Potworzyłem ten gest kilkakrotnie i przybrałem postawę wyczekującą.
Cisza. Dokoła spieczony grunt, posypany cienką warstwą pyłu. Za moimi plecami kogga przywieziony przez nas z innego układu. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że kiedy wreszcie pryśnie ta jakaś bariera informatyczna lub czym w końcu jest to przezroczyste draństwo, niewykrywalne dla naszych czujników, uwolnieni ludzie nie zechcą stąd odjechać. Taki tu spokój…
Spokój. To właściwe słowo. Jeśli czegoś miałem już naprawdę zupełnie, ale to zupełnie dość, to właśnie spokoju.
Nagłym ruchem, nie powodowany żadną myślą, wyszarpnąłem zza pasa miotacz. Wycelowałem w bok, w kępę zarośli, i strzeliłem. Krótki błysk, a potem błyskawicznie rozprzestrzeniający się ogień. Trzask płonącego chrustu. — i ani śladu dymu. Usłyszałem okrzyk Netta, ale nie zareagowałem na niego. Przesunąłem lufę miotacza ku tyłowi i strzeliłem za siebie, w inną kępę, położoną znacznie bliżej miejsca, gdzie znajdował się uwikłany w sieć kogga. Zerknąłem na stojącą przede mną w dalszym ciągu jak pomnik postać i w końcu wycelowałem miotacz prosto w naszego jeńca.
Nareszcie coś osiągnąłem. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje, wystarczyło mi jednak, że w otoczeniu w ogóle zaczynają zachodzić jakieś zmiany.
Najpierw spomiędzy zarośli dobiegł tępy odgłos dartej ziemi i łoskot, jakby przez największy gąszcz przedzierało się wielkie zwierzę. Wkrótce okazało się jednak, że to tylko owa podziemna maszyna, naśladująca kreta. W okamgnieniu otoczyła nasypem miejsce zajęte przez osobnika przybyłego znad rzeki i zaczęła się posuwać w moją stronę. Stałem bez ruchu, tylko opuściłem rękę, w której trzymałem miotacz i odsunąłem go od biodra. Nie chciałem dwa razy powtarzać tego samego błędu.
To coś pod ziemią posuwało się teraz wolniej. Grunt nie kruszył się na wzdętej powierzchni, jakby równocześnie coś ryło od wewnątrz, a coś innego uklepywało powstałe wzniesienie. Kiedy nasyp zbliżył się do moich stóp, kret nagle zmienił kierunek. Stałem nadal bez ruchu. Palce zaciśnięte na uchwycie miotacza zbielały mi i zdrętwiały, ale nie czułem tego. Przestałem myśleć, przestałem oddychać.
Nasyp minął mnie w odległości metra. Podziemny świder zaczai znowu pracować szybciej. Zmierzał teraz prosto ku strumyczkowi, nad którym siedzieli ludzie. Kilka, najwyżej kilkanaście sekund, a zetknie się z „groblą” okalającą sześcian Airy, Buka i Kruma. Zacisnąłem szczęki. Mogłem liczyć. Ale nie robiłem tego. Nie zrobiłem nic. — Lan!
— Lan!
— Nett!
— Lan!
— Nett! Jesteście!
Pociemniało mi w oczach. Poczułem na piersi jakiś wielki ciężar, który za chwile uniemożliwi mi zaczerpnięcie powietrza. Przestraszyłem się. Zamachałem gwałtownie rękami i przezwyciężając opór stwardniałych mięśni twarzy odetchnąłem głęboko. Usłyszałem chrapliwy świst, z jakim powietrze torowało sobie drogę do moich płuc. W krtani zapiekło coś boleśnie.
Kiedy oprzytomniałem, nie było już koggi, którego sprowadziliśmy znad rzeki. Przede mną, w milczącym półkolu zatrzymali się Buk Ramanian, Aira i Leo Krum. Za nimi stanęły automaty.
— To my — wychrypiałem bezsensownie. Ujrzałem ich opalone twarze, skamieniałe w wyrazie zupełnego osłupienia. Patrzyli na mnie nadal nic nie mówiąc, następnie zaczęli się niepewnie rozglądać na boki, jakby chcieli spytać, gdzie są, co to za miejsce i skąd się tutaj wzięli.
— Nett — powiedziała półgłosem Aira. — Lan… — dodała zaraz.
Przestałem słuchać. Nie patrząc na nich, podszedłem do „naszego” koggi, który stał, kołysząc się niezdarnie na skrępowanych nogach. Wyjąłem zza pasa nóż i naciągając liny zacząłem je ciąć. Po chwili kogga był wolny. Wolny i u siebie. Nic więcej nie mogliśmy dla niego zrobić…
Podziemna sieć komunikacyjna istniała naprawdę. Uprzywilejowany osobnik musiał stworzyć dodatkowy kanał, żeby porozumieć się z innymi możnymi swojej planety. W efekcie ludzie mogą wrócić na Ziemię.
Czy postąpiono tak kierując się jedynie instynktem solidarności, na który liczyliśmy, podejmując naszą ostatnią „łowiecką” wyprawę na Telmura? Nie byłem tego pewny. Skłonny byłem raczej mniemać, że poddali analizie całą naszą działalność w układzie Ety i wysnuli logiczne wnioski. Nie byli przecież głupi. Zauważyli, że nie zachowujemy się agresywnie, jeśli nie zostajemy do tego zmuszeni. Zniszczyliśmy własne sondy, żeby ostrzec ich kosmiczne pojazdy, zamiast strzelać bezpośrednio do nich. Przywieźliśmy tego obłąkanego z Telmura. Zrozumieli, że nie zagraża im z naszej strony bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Ale zadecydowało coś innego. Po pierwsze doszli z pewnością do wniosku, że skoro odnalazł ich jeden nasz statek, to potrafią tego dokonać również następne. Woleli, żeby Ziemia zostawiła ich już w spokoju, a w każdym razie, żeby nie wysyłała ekspedycji po trupy, bo wtedy te ekspedycje mogłyby zachować się inaczej. Po drugie — jeszcze ważniejszy musiał być dla nich stopień zagrożenia informacyjnego ze strony naszej cywilizacji. Otóż ich zdaniem zapewne dostatecznie wyraźnie dali nam do zrozumienia, że nie życzą sobie kontaktu. A my nie przejawialiśmy nadmiaru ciekawości. Nie szukaliśmy ich centrów dyspozycyjnych, nie zainteresowaliśmy się instalacjami ukrytymi w tych nasypach, nie próbowaliśmy ścigać ich obiektów latających. Zajęliśmy się tylko ludźmi. A więc należało sądzić, że uwolniwszy ludzi, czym. prędzej zapomnimy o ich świecie i drodze, jaka do niego wiodła, poprzez czarną gwiazdę i ruiny strefy Dysona. Czy tak będzie naprawdę? Owszem, gdyby chodziło o mnie. Co do reszty, przyszłość pokaże.
Sieć opadła i kogga stanął wreszcie wyprostowany, w całej swej okazałości. Rozstawił szerzej nogi i zakołysał górną częścią ciała w obie strony. Nagle zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się odruchowo. Zatrzymał się. Chwilę trwał bez ruchu, po czym raptem skoczył do tyłu. Nie sposób było odgadnąć, czy się przedtem odwrócił… Jeśli dotychczas stał zwrócony do mnie przodem, to teraz mógł biec tyłem. Ale cóż znaczą te słowa w odniesieniu do… no, do koggi?…
Читать дальше