Niewiele zobaczyliśmy dotychczas na tej planecie, która przygarnęła rozbitków, ale pewne fakty po prostu rzucały się w oczy. Zgnębieni losem, który sami sobie zgotowali, wpakowali się ze skrajności w skrajność. Zbudowali baterie słoneczne i w ten sposób zapewnili sobie dopływ energii, biorąc pod uwagę ich niewielką liczbę, zapewne na miliony lat. Następnie popadli w przerażony i przerażający równocześnie błogostan. Odrzucali wszystko, co przybywało z zewnątrz i mogło zaintrygować jakikolwiek twórczy umysł. Nie chcieli budować, tworzyć, dowiadywać się. Co robili? Czy o czymś myśleli? Czy umieli, na przykład, oddawać się jakiejś sztuce, pozbawionej jednakże form materialnych? Tego zapewne nie dowiemy się nigdy.
To ich otorbienie byłoby może łatwiejsze do przyjęcia z ludzkiego punktu widzenia, gdyby kontrolę nad swoją izolacją powierzyli martwej sieci informatycznej. Ale takie automaty, aby mogły spełniać swoje zadanie, musiałyby być ustrojami homeostatycznymi. Musiałyby więc posiadać zdolność samoorganizowania się. A to znaczyłoby oddanie się bez reszty w ręce maszyn.
Nie mogli tego zrobić. Więc wyłonili spomiędzy siebie jednostki, którym wolno było przyjmować informacje z zewnątrz, czuwać, czy z kosmosu nie nadciąga niebezpieczeństwo, czy zespoły energetyczne działają sprawnie i w końcu, czy inni są posłuszni, czy ktoś w swoim sześcianie nie szuka przypadkiem rozwiązania jakiejś zagadki, która nagle, nie wiedzieć skąd i dlaczego, wykiełkowała w jego mózgu. A skoro wyodrębnili tę pierwszą grupę, to dalszym logicznym krokiem było podzielenie jej na osobników przeznaczonych do rozwiązywania poważniejszych problemów, i takich, którzy spełniali funkcje pomocnicze. Odbyli dokładnie odwrotną drogę niż ludzkość — po ostatecznym upadku wielkiej prywatnej własności i zakończeniu trudnych procesów integracyjnych.
Ale to nie wszystko. Pozostawała ta większość… izolowana, kto wie, może bezimienna? Jakie miała uprawnienia? Czy ich rasa osiągnęła nieśmiertelność… przynajmniej w kategoriach ludzkiego pomiaru czasu? Czy wyobrażali sobie, że ta bezimienna większość będzie drzemać w swoich sześcianach przez całą wieczność?
Nett nie powiedział mi tego. Jur był mniej powściągliwy, ale i on dał mi zaledwie do zrozumienia, że przemyślał sprawę. Nie potrzebowałem tej ich delikatności. Dla postronnego obserwatora cała nasza wyprawa była z pewnego punktu widzenia jednym nonsensownym dialogiem między mną a Nettem. Jego racje znalazły w końcu monstrualnie wyolbrzymione potwierdzenie. Obraz szczątkowego społeczeństwa, złożonego z układów niemal bezwzględnie odosobnionych, jak drzewa, mógł stanowić karykaturę ostatecznego kresu drogi, po jakiej zmierza Centrala. I cóż stąd? Co innego selekcja informacji, a co innego rezygnacja z nich. Ale czy hipotetycznie jest do pomyślenia, że nie wiedzieć kiedy selekcja przeobrazi się w otorbienie? Lojalnie trzeba przyznać, że tak. Przypomniałem sobie słowa Jura. Miał rację. Nie powinniśmy dopuścić do tego, by kiedykolwiek 2abrakło wśród nas takich Nettów. Nawet, a może właśnie wśród straży Gigama, w szeregach funkcjonariuszy Centrali. Niech pilnują tego momentu, w którym moglibyśmy coś przegapić. Jakąś, jak mówił, szansę. Powiedziałem kiedyś Nettowi, że cierpi na obsesję śmierci. A jeśli się myliłem? Jeśli była to właśnie obsesja życia?…
Zapomniałem, gdzie jestem i co tutaj robię. Stałem, bezwiednie uśmiechając się do siebie. Myśli przepływały leniwie i do niczego mnie nie zobowiązywały. Cisza. Spętany kogga. Sześcian, odsyłający z powrotem wiązki promieni. Przenikający przez przezroczyste ściany osobnik, zbudowany z pięciu gładkich, wyginających się wężowato rurek. A do tego za rzeczką, jakby przeniesioną z ziemskiego rezerwatu, śpiący smacznie ludzie. Zdrowi, opaleni, potrafiący się śmiać. Nett… do licha, może sam mógłbym sobie powiesić w domu jeden z tych jego, jak je nazwał, holomazów?
Pomyślałem: „w domu” — i nagle znowu stanęła mi przed oczami twarz Avony. Ujrzałem jej smutny uśmiech. Zobaczyłem, jak znajomym ruchem odgarnia z czoła kasztanowe włosy. Aira i Nett… Nett, który ciągle jeszcze ma skrupuły, i Aira, niegdyś moja żona, znana mi do ostatniego kawałeczka jej pięknego ciała, a tak bardzo obca, nie tylko teraz, tutaj, ale i przedtem, na Ziemi.
Uczucia. Otwarty rozdział w życiu naszego społeczeństwa, losach jednostek i… w naszej służbie. Szczelina, przez którą przekradają się informacje albo przeczucie informacji. Dla niego moja dziewczyna stała się wszystkim, a ja przyjmuję to obojętnie, bo przedtem poznałem jego Avonę. Intryżka ze staroświeckiej farsy, poroniony wątek melodramatu, który zrobił klapę jeszcze przed premierą. Równocześnie fakt. Jakim cudem? Skąd? Dlaczego?
Dlaczego? A któż może wiedzieć, dlaczego rozchodzą się drogi ludzi, którzy skądinąd mają sobie wiele do zawdzięczenia i dobrze sobie nawzajem życzą?
Powiem jej, że…
Poczułem chłód na policzkach. Noc była nadal ciepła, niemal gorąca. Zamyśliłem się. Odbiegłem od rzeczywistości. Ta nie pozwalała mi na razie rozmawiać z Airą…
Powiedziałem: noc. Ale niebo na wschodzie nasiąkało powoli barwą pomarańczowo-zieloną. Brzeg rzeki, budowle, zarośla i polanki, wszystko to było już pełne dziwnego, surowego światła. Świt na Ziemi zawsze przynosi ochłodzenie. Tutaj było inaczej. Przestałem noc. Bez ruchu. Nadszedł ranek, a ja czułem, jak ściekają mi po skroniach strużki potu.
Odwróciłem się i spojrzałem w stronę Budkera. Nett tkwił nadal na swoim miejscu, wychylony do połowy z wieżyczki pojazdu. Chyba i on przetrwał w tej pozycji całą noc. Co zrobimy, jeśli dzień nie przyniesie żadnej zmiany?
Słońce oderwało się w końcu od linii horyzontu. W ścianach budowli obudziły się jakieś zbłąkane promyczki. I wtedy nareszcie samotny lokator „kokili” wstał. Przez moment trwał bez ruchu, sztywno wyprostowany, następnie ruszył prosto w naszą stronę. Przeniknął przez ścianę i przekroczył nasyp. Kiedy od naszego jeńca dzieliło go już nie więcej niż pięć kroków, dałem znak automatom. Zaczęły się powoli cofać, ciągnąc za sobą uwięzionego w sieci koggę, który, rzecz jasna, od razu stracił równowagę i upadł. Cofałem się i ja, nie patrząc za siebie, zachowując stałą odległość od mieszkańca sześcianu.
— Co teraz? — usłyszałem przyciszony głos Netta.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie. — Zabieram go na spacer. Zobaczymy, czy lubi się kąpać.
Wyminąłem Budkera i cofałem się nadal, nie zwalniając i nie przyśpieszając, aż poczułem przez nogawki spodni chłodny dotyk wody. Sięgała mi najpierw po kolana, potem doszła do piersi. Dno było równe, szorstkie. Także automaty, wlokące ze sobą swój żywy łup, osiągnęły już linię brzegu. Samotny kogga wciąż szedł za nami. Dałbym wiele, żeby móc wiedzieć, czy on patrzy, czym patrzy i co widzi. Ale dawno już porzuciłem wszelką myśl o prawdziwym kontakcie z tymi istotami. Pierwsze kosmiczne spotkanie niezbyt się ludziom udało. Dla nas kontakt mógł oznaczać jedynie bezpłodne zaspokojenie ciekawości… a oni? Nie życzyli sobie żadnych spotkań ani wzruszeń. Może dawno temu, kiedy byli jeszcze prężnie rozwijającą się rasą i myśleli dopiero o budowie strefy Dysona, kontakt naszych cywilizacji przyniósłby — nam oszałamiające technologie, a im ocalenie. Może kiedyś, po latach, kiedy uporają się z tym, co ich jeszcze czeka, jeśli zamierzają trwać w swoim otorbieniu? Ale nie teraz. Ani nie za rok. Niech nam tylko oddadzą ludzi…
Automaty uniosły związanego koggę wysoko nad powierzchnię wody i, cofając się w ślad za mną, dźwigały go ku przeciwległemu brzegowi. Osobnik, któremu pozwolono spacerować, do czego inni, jak mogliśmy się o tym przekonać, nie mieli prawa, dotarł do skraju łączki i zatrzymał się na moment. Nie stał jednak dłużej niż kilka sekund. Nagle grunt wokół niego poruszył się, jakby pod ziemią z szybkością pocisku biegł jakiś ogromny kret. Od budowli do stóp koggi, jeśli można mówić o stopach w wypadku tępo zakończonych walców, powstał taki sam nasyp jak te, które opasywały wszystkie kokile i przecinały teren od rzeki do brzegu oceanu. Kret biegł dalej. Płynąca leniwie woda wzburzyła się. Mimo woli obejrzałem się za siebie i przyśpieszyłem. Kiedy stanąłem na przeciwległym brzegu, nasyp przeciął już rzekę, która zmieniła się nagle w wodną karuzelę, i dotarł do żwirowatej plaży, nieco na lewo od miejsca, gdzie stały automaty. Wtedy nasz spacerowicz ruszył dalej. Jego nogi zagłębiły się w rzece najwyżej na wysokość trzech, czterech centymetrów. Zbudował sobie most i szedł teraz po nim, tak samo powoli jak do tej pory, tak samo pewnie i z taką samą niezmąconą godnością. Nie ulegało wątpliwości, że oni nadal potrafili wiele jako konstruktorzy i technolodzy. Zbyt wiele, jak na mój gust.
Читать дальше