— Aira!!! Ramanian!!! Krum!!!
Słabiutkie echo wróciło zza ściany roślinności, odbite od niedalekich wzgórz. Cisza.
— Aira!!!
— Zostaw — wychrypiał Nett. — To nie ma sensu…
Sensu? A co tutaj ma sens?
— Masz drabinę? — spytałem.
— Myślałem o tym samym — powiedział po chwili z powątpiewaniem, wznosząc głową do góry, jakby rzeczywiście mógł sprawdzić, czy ta nie istniejąca ściana tworzy półkulę, czy też jest to otwarty walec, sięgający gwiazd. A może nie był aż tak wysoki?
— Chodź — powiedziałem już normalnym głosem. — Wracamy.
Ruszyłem okrężną droga do Budkera. Po kilku krokach usłyszałem jakiś nieokreślony pomruk. Nett szedł za mną z nisko zwieszoną głową i mamrotał pod nosem. Wyglądało na to, że chwilowo przestał być tylko ciekawy.
Poczekałem we włazie, przepuściłem go, po czym wskoczyłem za nim do kabiny i zatrzasnąłem klapę. Pół minuty później wystartowałem. Budker uniósł się lekko, wzbijając tumany rudawego kurzu. Wysokość rosła bardzo powoli. Pięć metrów… dziesięć… piętnaście… wystarczy.
Przyśpieszyłem. Zrobiliśmy pętlę, zamykając w niej polankę z jej sześcianem i plażą nad potoczkiem, a także ludzi. Następnie złamałem tor lotu.
— Uważaj — syknął Nett.
Nie odpowiedziałem. Budker wytrzyma bardzo wiele.
Wytrzymał. Maszyna wyszła bez najmniejszego szwanku. Tylko my, kiedy ciężki pojazd, nie ostrzeżony przez czujniki, otarł się burtą o nie istniejącą przeszkodę, stracił stabilność i runął na ziemię, polecieliśmy jak bezwładne worki od jednej twardej ściany kabiny do drugiej, by wylądować, ja pod pulpitem, na brzuchu, zgięty wpół jak scyzoryk, a Nett do góry nogami za oparciami foteli.
Budker dygotał, spod pojazdu dysze napędowe wyrzucały tumany kurzu, kamienie, strzępy suchych roślin i bryzgi rzadkiego błota. Część maszyny zatarasowała koryto potoczka, który z wolna zaczął się powiększać, tworząc niewielkie rozlewisko.
Minęło trochę czasu, zanim zdołałem się pozbierać przynajmniej na tyle, żeby dosięgnąć klawiszy na pulpicie. Jak świat światem, a raczej jak Centrala Centralą nie zdarzyło się jeszcze, by Budker, niezniszczalny potwór, wyposażony w miotacze zdolne unicestwić całe planety, tak obszedł się ze swoimi pasażerami.
Z najwyższym trudem wgramoliłem się na fotel. Ciepła strużka spływała mi po skroni. Dotknąłem jej palcem i natychmiast cofnąłem rękę. Krew.
Uruchomiłem jeden silniczek i bardzo powoli wycofałem maszynę z koryta potoczku. Dopiero potem odwróciłem się, chwyciłem. Netta za obie nogi i wciągnąłem przez oparcie na fotel. Opadł jak zepsuty manekin. Oddychał ciężko i co chwila sięgał palcami do brody, na której paskudnie otarł sobie skórę. Nie ma co mówić, popisaliśmy się. Zdobywcy! Bohaterowie, ratujący roześmianych biwakowiczów. Do starego diabła!…
— Do starego, ryżego diabła! — wrzasnąłem. — Mam tego dosyć!…
— Na razie zrób coś ze swoją głową — wykrztusił Nett.
Prawda, głowa. W pojazdach Centrali nie ma luster. Wyszarpnąłem z zamkniętego pojemniczka kawałek plastra i na oślep zakleiłem sobie krwawiące miejsce. Na szczęście rana nie była głęboka i znajdowała się nad skronią, w kącie pomiędzy włosami. Inaczej musiałbym się jeszcze golić. Kiedy skończyłem, palce lepiły mi się od krwi. Nie zwracając na to uwagi, przygotowałem następny kawałek plastra i zająłem się brodą Netta. Krzywił się niemiłosiernie, ale nawet nie pisnął. Teraz już obaj wyglądaliśmy jak średniowieczni rzeźnicy po długim dniu pracy, obfitującym w zawodowe trudy.
Idealnie czyste ekrany nadal ukazywały rozkoszną polankę w jej całej beztroskiej, słonecznej urodzie. Leo Krum wchodził właśnie do wnętrza sześcianu. Przeniknął przez zamkniętą ścianę tak samo jak niedawno ten jakiś kogga. Urządzili się tutaj na dobre. Zapomnieli.
— Spróbujemy inaczej — warknąłem. Znowu ogarnęło mnie rozdrażnienie. Wytarłem palce o fotel i nałożyłem rękawice.
— Co chcesz zrobić? — zaniepokoił się Nett.
— Laser — powiedziałem krótko. Naprowadziłem sygnalizator na cel. Niemal tuż przed nami rozbłysła pękająca gwiazda. Ale cieńsza od włosa wiązka nagle zawróciła i pomknęła z powrotem prosto w Budkera. Rozległo się ostrzegawcze buczenie alarmowego czujnika, po czym nad dolną krawędzią ekranu zobaczyłem tępo ścięty wylot miotacza. W ostatnim ułamku sekundy zdążyłem trafić palcem w klawisz blokady. Gdybym się spóźnił, nie byłoby już przed nami polanki, sześcianu ani ludzi. Nie byłoby niczego oprócz kałuży płonącej skały. Automaty zarejestrowały fakt, że zostaliśmy zaatakowani i tylko to było dla nich ważne: w porę odpowiedzieć ogniem.
Nie zdejmując palca z wyłącznika blokady, uniosłem lufę sygnalizatora i ponownie zwolniłem spust. Tym razem droga światła pobiegła wyżej. Nie patrzyłem w okienko wskaźnika. Próbowałem dogonić wzrokiem pojedynczą, ognistą strunę, która może jeszcze dziś, a może za kilka lub kilkaset lat połączy ten glob z innym ciałem niebieskim, gwiazdą, planeta, księżycem… czy jakimś kosmicznym okruchem, zagubionym w otchłani. Nic się nie stało. Wiązka promieni małego lasera, używanego zazwyczaj jedynie do sygnalizacji, przeszła nad tajemniczą ściana. A więc nie był to walec sięgający gwiazd, jak niedawno pomyślałem z rozpaczliwą ironią.
Obniżałem stopniowo lufę, strzelając raz po raz, króciutkimi seriami. Wreszcie ponownie zabłysło, jakby wybuchł roczny zapas ogni sztucznych. I znowu odbita cudownym sposobem wiązka wróciła do Budkera.
— Jednak kopuła — stwierdził Nett z nutką jakiejś.gorzkiej satysfakcji.
Zapadło milczenie. Skończyło się coś, co można było nazwać czekaniem, a zaczęła manifestacja bezradności. Nawet zachód słońca i noc niczego nie obiecywały. Wtedy, gdy ratowaliśmy Chippinga i kiedy ja sarn wyciągałem Netta spod rozłupanej piramidy, istniała przynajmniej szansa, że z zapadnięciem zmroku zasną i skaczące nad nami informacyjne diabły. Tutaj nie mogliśmy liczyć nawet na to.
Wizja tańczących informacyjnych diabłów nie zdążyła zająć w mojej wyobraźni należnego jej miejsca. Pojawiła się i zniknęła, ustępując pola niejasnej początkowo myśli, która jednak od razu skupiła na sobie całą uwagę.
Czy ta niewidzialna, nie istniejąca dla radarów i komputera zapora nie jest jakimś tak już doskonałym, że aż absurdalnym selektorem informacyjnym? Aira, Buk i Leo sprawiają wrażenie zadowolonych ze swego losu. Są zdrowi, opaleni, weseli. Nie pamiętają lub nie mogą pamiętać o tym, że uniknęli ludziom z oczu, stawiając w stan pogotowia wszystkie służby kosmiczne. Że są na obcym globie, u obcych. A przecież wystarczyłoby, żeby mogli zobaczyć nas, kiedy obchodziliśmy wkoło ich polankę. Żeby nas chociaż usłyszeli. Z pewnością zmąciłoby to ich pogodę i spokój. Musieliby pomyśleć o stacji, o swoim zadaniu i o swoich bliskich. A także zdać sobie sprawę z własnego postępowania. To wróciłoby ich Ziemi. Może informacja o naszym przybyciu jest im potrzebna jak samo życie? Oszczędzono im jednak tej informacji. My, to znaczy Jur, Nett i ja, także chronimy czyjś spokój. A razem z nami wszyscy funkcjonariusze Centrali. Jej selektory. Trzymamy nad Ziemią ten parasol jak szklaną kopułę…
Przymknąłem na moment oczy i zacisnąłem zęby. Pozwoliłem diabłom poskakać w mojej własnej głowie. Zabawiliśmy się wspólnie. Teraz dość tego. Pora wrócić do rzeczywistości.
Uspokoiłem się, ochłonąłem.
— Słuchaj — mówiłem bardziej do siebie niż do Netta — to jest zapora informacyjna… Pomyślmy spokojnie — ciągnąłem z zastanowieniem — powietrze przechodzi, woda przepływa… ale muł już nie. Czym jest zmącony strumyk? Wiadomością, że zaszło coś, co naruszyło przyrodzoną harmonię rzeczy…
Читать дальше