— Może zostawimy tutaj automat, a sami zatoczymy szerokie koło wokół tej piramidy? — Nett nie dał za wygraną. — A nuż zbudowali w okolicy coś równie ładnego? — uśmiechnął się.
— Nie.
Stanął nade mną i zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. Broda wysunęła mu się do przodu na zupełnie niesłychaną odległość. Kąciki zwężonych nagle oczu skierowały się ku dołowi. Nie przypominał już chłopca.
— Więc co będziemy robić?! — wybuchnął w końcu.
— Nic — odpowiedziałem flegmatycznie.
Stał jeszcze chwilę, przeżuwając jakieś nie wypowiedziane słowa, po czym odwrócił się gwałtownie. Okrążył fotel, potknął się o łącza aparatury diagnostycznej i usiadł ciężko. Zamruczał co niewyraźnie, wreszcie umilkł i znieruchomiał.
W południe zająłem się obiadem. Nett przyglądał się zobojętniałym wzrokiem, jak powolutku układam na pulpicie małe plastykowe pojemniczki. Jedliśmy w zupełnym milczeniu. Wyrzuciwszy naczynia, odruchowo zerknąłem na Chippinga i teraz dopiero, w ułamku sekundy, poczułem cały ciężar dotychczasowej bezczynności. Uczucie ulgi było tak silne, że omal nie krzyknąłem.
Mon Chipping leżał z twarzą odwróconą w naszym kierunku. Z pewnością nie przyszło mu to łatwo, o czym świadczyły napięte pasy. Dokonał tego jednak. Teraz wpatrywał się w Netta szeroko otwartymi oczami.
— Mon! — zawołałem, podchodząc do jego fotela. Usiadłem na bocznym oparciu i położyłem mu rękę na kolanie. Drgnął i próbował podciągnąć nogę.
— Mon — powtórzyłem, zniżając głos. — Jak się czujesz?
Ujrzałem wpatrzone w siebie wielkie, ślepe oczy. Ich źrenice były nienaturalnie rozszerzone. Zobaczyłem w nich własne rozdwojone odbicie.
— Mon! — Nett pochylił się, słyszałem jego przyspieszony oddech. — Mon!
Żyły na skroniach Chippinga nabrzmiały, jakby zmagał się z jakimś ciężarem. Wreszcie wargi mu drgnęły. Usłyszeliśmy cichy, zdławiony szept.
— Czarne słońce — w kącikach ust pojawił się nikły ślad uśmiechu. — Czarne słońce — powtórzył. — Trzeba… trzeba., polecimy tam. Polecimy, dobrze?… Dobrze?… — szarpnął głową, próbując się poderwać. Chwilę trwał tak, napinając pasy, aż zajęczały, po czym opadł ciężko na poduszkę. Wpatrywał się we mnie z jakąś rozpaczliwą nadzieją. Przez sekundę, dwie, jego źrenice żyły. Następnie zaczęły gasnąć, matowieć, aż znieruchomiały i zamarły ponownie.
Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby się uśmiechnąć. Odchrząknąłem i powiedziałem:
— Polecimy, Mon. Niedługo. Musisz tylko przedtem wyzdrowieć. Jesteś tymczasem… — zawahałem się — słaby — znalazłem wreszcie właściwe słowo. — Polecimy jutro. Pokażesz nam, prawda?
Milczał długo. Już myślałem, że znowu zapadł w błogosławiony dla nas i dla siebie stan uśpienia, kiedy raz jeszcze przemówił:
— Czarne słońce — wypłynęło z jego ledwie rozchylonych warg. — Czarne słońce. Trzeba polecieć… wiersz. To jest taka piosenka… czarne słońce. Koordynaty… nie wiersz. Dane są… polecimy…
Dalsze słowa były już tylko nieartykułowanym mamrotaniem.
Sondy wróciły punktualnie co do sekundy. Żadna z nich nie natrafiła na ślad sygnałów stacji ani pozostałych członków jej załogi. Chipping był sam. Jak się tu dostał?
Zapisaliśmy dane, które nie wnosiły niczego nowego, i pięć minut po powrocie ostatniego aparatu zwiadowczego wystartowaliśmy.
Kiedy Budker znieruchomiał, zakończywszy powrotną drogą z Trzeciej na Drugą Telmura, ze śluzy wielkiego statku wynurzyła się od razu postać w skafandrze.
— Przysłać automat? — spytał Jur.
— Nie — mruknąłem. — Wezmę go sam…
Mon pozwolił się ubrać jak kukła, nie stawiając oporu, ale i nie pomagając jednym najmniejszym ruchem. Chwilami leciał Nettowi przez ręce, po czym prostował się znowu i zastygał na moment, wpatrzony w jakiś nowy obraz, powstały w jego rozprzężonym, obłąkanym umyśle.
Otworzyłem wieżyczkę i wziąłem go na ręce. Bezwiednie odwracałem głowę, żeby nie widzieć jego oczu. Nett szedł za nami, na wszelki wypadek trzymając w pogotowiu gazowy pistolecik. Ale pomoc okazała się zbędna. Już w śluzie, kiedy wróciło ciążenie, wydało mi się nagle, że trzymam w ramionach manekin. Wrażenie było tak silne, że omal nim nie potrząsnąłem. Opanowałem się jednak.
To pewnie dlatego, że był taki lekki.
Poszedłem prosto do kabiny i złożyłem go w fotelu. Odwróciłem się, skinąłem na Jura i wskazałem mu oczami nieruchome ciało. Kiwnął głową, po czym niezwłocznie zajął się aparaturą medyczną i zespołami korektury. Wtedy poszedłem do łazienki, po drodze zrzucając z siebie skafander. Miałem dość, gdyby się ktoś pytał.
Zjedliśmy coś, a następnie siedząc przed pulpitem czekaliśmy, aż komputer podsumuje wszystkie zebrane przez nas dotychczas dane. Nie było ich zbyt wiele, należało jednak liczyć się z komplikacjami, wynikającymi z sąsiedztwa tej bezprzykładnej hodowli. Wyłączając część selektorów wprowadziliśmy przecież nielichą porcję najrozmaitszych „błędnych ogników” informacyjnych do krwiobiegu naszej aparatury.
Rzeczywiście, w okienku sumatora dość długo działy się dziwne rzeczy. Nie staraliśmy się zrozumieć sensu procesów, zachodzących w zespołach komputera. Byłby to zresztą trud z góry skazany na niepowodzenie. Wreszcie ukazały się wyniki.
Wtedy przekazaliśmy je Ziemi. Ago, Boukin, Sound i inni otrzymają je za dwa dni. Ich odczytanie zajmie im, powiedzmy, tydzień. Następny tydzień minie, zanim na podstawie uzgodnionej interpretacji przedstawią nam swój pogląd na sprawę i udzielą kilku dobrych rad. Do tego czasu powinniśmy im dostarczyć nie jedną, lecz kilka podobnych porcji. Jeśli, oczywiście, nadal mamy wierzyć w nasze szansę.
Kiedy zgasła kontrolna lampka, potwierdzająca bezpośrednią łączność z Centralą, zaświtała mi pewna myśl.
— Czy w rejestrze jednostek chorobowych, zapisanych w pamięci aparatury — wskazałem głową pulpit przystawki diagnostycznej — istnieje coś takiego jak szok informacyjny? — spytałem patrząc na Galina. Jur wyprostował się powoli i zmarszczył brwi.
Jego spojrzenie przesunęło się wolno na Netta.
— To można sprawdzić — powiedział z ociąganiem.
Milczenie.
— Widać nie wyraziłem się dość jasno — wycedziłem. — Jak były zaprogramowane selektory informacyjne stacji?
Galin wpatrywał się jeszcze przez chwilę w miejsce za moimi plecami. Nett, jak mogło się zdawać, zasnął, wstrzymując w dodatku oddech, po czym nagle odwrócił głowę. To już była odpowiedź. Spodziewałem się jej. Nie sądziłem jednak, że potwierdzenie moich podejrzeń wprawi mnie w aż taką pasję. Doskonale wiedziałem, że słowa nie pomogą, że to, co się stało, rzuca wprawdzie pewne ponure światło na przyczynę zniknięcia stacji, ale w niczym nie zmienia naszej sytuacji, mimo to jednak nie potrafiłem się opanować.
— Ty! — syknąłem, odwracając się gwałtownie do Netta. — Spójrz tutaj — wyciągnąłem rękę w kierunku Chippinga. — Spójrz, mówię! — wychrypiałem, mimo woli zaciskając pięści. — No?! — krzyknąłem z furią, bo Nett wciąż stał nieruchomo, z wzrokiem utkwionym w koniuszkach własnych butów. — Zachciało ci się obcowania ze wszystkim! To obcuj teraz z nim! Tobie ma do zawdzięczenia, że napatrzył się kryształków i zawarł znajomość z prawdziwym kosmicznym potworem. A także swoje czarne słońce! Ale on przynajmniej żyje. A reszta?! Milczysz? Ty? Miałeś tyle do powiedzenia, kiedy zobaczyłeś nagle zabłąkany w twoim ukochanym szumie informacyjnym portrecik Airy! A może takie portreciki ci wystarczą? Może wolisz je od żywych ludzi? Jesteś obłąkany? Nie bój się, wyleczymy cię… jeżeli zechcesz. Ale nie byłeś na tyle szalony, żeby nie zdawać sobie sprawy, co robisz, kiedy jako przedstawiciel Centrali przyleciałeś tu, na budowę stacji, żeby dopilnować naszych instalacji, które miały chronić ludzi przed tym, — co produkuje ta śmierdząca skorupa, a zostawiłeś im informatykę bez selektorów!
Читать дальше