— Nawet jeśli wrócisz do Miasta — mruknął Jałowiec — znowu wybierzesz izolację. Już raz umieściłeś się w społeczności i…
— Raz? — przerwałem. — Tysiące razy. Miliony. Co z tego? — z tym pytaniem opuściłem czwarty pawilon. Helena została. Splotła dłonie i trzymała je przyciśnięte do ciała, poniżej piersi. Może odruchowo dotykała mapy mojej drogi, którą nosiła pod białą sukienką?
Strzałka kazała mi skręcić w boczną dróżkę nie dalej niż dziesięć metrów od wyjścia. Ominąłem pień grubego drzewa, który wyrastał częściowo z trawnika, a częściowo już z samej ścieżki, i którego konary szczelnie zakrywały dwa zaokrąglone okna pawilonu. Zrobiłem jeszcze kilka kroków. Następnie zniknąłem. Nie spodziewałem się, że spotka mnie to tak szybko.
XXIV. Ziemia jeden. Pięć (c.d.)
Wróciłem. Rzut oka na niebo uświadomił mi, że jest nowy dzień, pora między porankiem a przedpołudniem. Niczego ponad to nie zdążyłem sobie uświadomić. Nie oprzytomniałem nawet na tyle, by stwierdzić, czy tym razem jestem zmęczony i zły, czy też rad z siebie i ze świata jak dżdżownica po deszczu. Usłyszałem krzyk trwogi i potężny trzask. Coś przesłoniło niebo nad moją głową. Jakby urwała się chmura i leciała wprost na mnie. Zerknąłem w górę i zobaczyłem błyskawicznie rosnącą w oczach koronę tego właśnie drzewa, które stało trochę na trawniku, a trochę już na ścieżce. Jeszcze ułamek sekundy…
Ktoś porwał mnie za rękę i szarpnął z taką siłą, że pofrunąłem w powietrzu jak latawiec. Mignęły mi szara postać i kwadratowa łapa, która ściskała przegub mojej dłoni. Przeleciałem dobre kilkanaście metrów. Zaledwie odzyskałem postawę z grubsza biorąc pionową, choć nadal chwiałem się i zataczałem górną połową ciała kółeczka, niby rozhuśtana gruszka bokserska na miękkiej sprężynie, tuż za mną wstrząsnął ziemią ogłuszający łoskot, któremu towarzyszył odgłos pękających gałęzi. Korona drzewa runęła na trawnik, ale jego ogromny pień swoim najgrubszym, odciętym końcem leżał na wysypanej żwirem ścieżce dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem, po powrocie z przeszłości. Wędrówki w czasie kryją więcej niebezpieczeństw, niż to przewidział i opisał Wells.
Przez pień przeskoczył starszy, krępy mężczyzna, z kaskiem na głowie i w drelichowym kombinezonie, z którego kieszonki wypełzał cienki przewód, połączony z lekką, ręczną piłą.
— Nic się panu nie stało?! — zawołał przerażony. Zorientowałem się, że to właśnie on krzyknął również wtedy, kiedy jeszcze nie wiedziałem, co za chwilę nastąpi.
— Wszystko w porządku — wyprostowałem się, odetchnąłem i przestałem naśladować sprężynową antenę na wietrze.
Mężczyzna nieco się uspokoił. Dłuższy czas patrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Wreszcie rzekł:
— Ja i mój pomocnik dokładnie obserwowaliśmy miejsce, gdzie miało upaść drzewo. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było… Skąd pan się wziął?
— Wyszedłem z pawilonu.
Pokręcił głową.
— Byliśmy tam. Uprzedzaliśmy. Proszę pana…
— Tak, tak — przerwałem spiesznie. — To byłaby wyłącznie moja wina. Przepraszam.
— Nie o to chodzi — powiedział. — Tylko naprawdę niewiele brakowało. Pracuję już sześćdziesiąt lat, ale, odpukać, jeszcze nigdy…
— Sześćdziesiąt lat? — podchwyciłem skwapliwie. — Tu, w instytucie?
— W rezerwacie — zdążył już ochłonąć. Powoli zapomniał o moim pojawieniu się, tam gdzie nikogo nie było i być nie mogło.
— Rozumiem — uśmiechnąłem się. Znowu potrafiłem się uśmiechać, jak zwykle trochę naiwnie, trochę nieporadnie, trochę jakby bezwiednie, ale lekko, życzliwie i zniewalająco szczerze. Powinienem dawać lekcje uśmiechów w szkole aktorskiej. Z całą pewnością byłbym tam bardziej pożyteczny niż w jakiejkolwiek instytucji zatrudniającej inspektorów. — A właściwie dlaczego ściął pan to drzewo? — ciągnąłem. — Było stare, lecz wyglądało zupełnie zdrowo?
Obejrzał się i przez dłuższą chwilę milczał, patrząc na powalonego olbrzyma. Wreszcie westchnął i ponownie odwrócił się do mnie.
— Podobno zasłaniało okna — wskazał brodą kopułę pawilonu. — Nie wiem tylko — dodał ciszej — czy teraz, kiedy go już nie ma, będzie jaśniej, czy ciemniej…
Drwal jest po to, żeby ścinać drzewa. Jaśniej czy ciemniej. Dziwny drwal.
— Bardzo przepraszam — powtórzyłem. — Muszę iść. Do widzenia.
— Do widzenia — odrzekł. — Na przyszłość niech pan uważa.
Na przyszłość, a zwłaszcza na przeszłość — uzupełniłem w duchu, podążając już za strzałkami, które dopiero co omal nie wpędziły mnie do grobu. Na teraźniejszość nie mam co uważać, ponieważ jej nie ma.
Strzałki. Człowiek idzie nie dlatego, że to wynika z jego postawy, tylko dlatego, że tam ma być. Nie posiada właściwości rozumnego oddziaływania, lecz zachowuje się jakby je posiadał. Zachowuje? Co to znowu? Behawiorystyczna czkawka, po kolejnej lekcji? A niby czego się nauczyłem? Cholera, ileż to już nie było tych szkół i koncepcji. Nic z nich nie zostało. No, nie całkiem. Został głupi Jasio w labiryncie. I oni mi mówią, żebym nie filozofował! Tak jakby człowiek noszący w sobie brylant geniuszu rzeczywiście miał ochotę powiększać chaos informacyjny świata ludzi. Równie dobrze mogliby mnie przestrzegać, żebym dla zabawy nie siał w zbożu maków i kąkoli.
Pogwizdałbym sobie, ale spierzchły mi wargi. Pamięć? Nie. Znajomość faktów? Tak. Chyba nadszedł czas. Wiem albo za mało, albo za dużo. To mi przeszkadza. Mnie nic nie powinno przeszkadzać. Spojrzałem przez ramię za siebie. Przy zwalonym pniu nie było nikogo. Spoza niego dobiegał świergot ciągnika, który miał stąd zabrać zbyteczne drzewo, żeby stało się już całkiem jasno.
Zatrzymałem się.
— Stalowy! — zawołałem półgłosem. — Wyłaź!
— Tu jestem — padła skądś odpowiedź, wymówiona suchym, metalicznym głosem.
Rozejrzałem się. Pusto.
— Powtarzasz cudze pomysły — powiedziałem. — Warujesz przede mną na ścieżce w niewidzialnym kawałku ciemności z nadzieją, że w nią wdepnę. Nic z tego. Nie ruszę się, dopóki cię nie zobaczę. Poza tym pragnę ci podziękować.
— Nie ma za co — mruknął, wyłaniając się z powietrza. Rzeczywiście czekał na środku ścieżki, parę kroków dalej.
— Dobro zwycięża — powitałem go. — Co słychać na twojej Ziemi? Panowie inspektorzy z Głównej Komisji Rozwoju ciągle jeszcze polują na moich kompanów?
— Już wiedzą, że ich nie ma.
— A ty mimo to chciałeś, żebym znowu się z tobą do nich wybrał — stwierdziłem. — Nie obchodzi cię, że tym razem by mnie nie wypuścili. Oczywiście, działasz w imię wyższych racji. No to posłuchaj. Przylatujesz tutaj od lat, mniejsza ilu, masz konszachty z naukowcami, którzy mnie wyhodowali, asystowałeś przy porodzie i wszystko o mnie wiesz. Otóż powstała pewna kwestia. Mianowicie dla zaspokojenia nierozumnego kaprysu chciałbym, żebyś mi coś wyjaśnił. Mianowicie na czym polega eksperyment, któremu mnie poddano. Jeśli mi odpowiesz, natychmiast pójdę z tobą w kwadratową noc i możesz mnie zabierać do czarnej lub szarej dziury. Jeśli nie, odwrócę się i więcej mnie nie zobaczysz. Nie pomogą ci najwymyślniejsze pułapki. Będę macać przed sobą kosturem. Jak tylko ujrzę, że jego koniec pogrąża się w mroku, zawrócę. A więc?
Zawahał się.
— Powinieneś się tego dowiedzieć od…
Читать дальше