Wstałem, cisnąłem bluzę i rozejrzałem się po panoramie pustego pola, obwiedzionego złotym ogrodzeniem. Za nim ciągnęło się rozlane po horyzont morze zaokrąglonych wzgórz. Niczego więcej nie pragnąłem zobaczyć. Przeczekam tu do zapadnięcia zmroku, a potem… mniejsza o to.
Zrzuciłem potargane spodnie, kucnąłem i poczynając od nóg zająłem się wyciąganiem tkwiących w mojej skórze koniuszków połamanych liści i pędów. Załatwiłem się już z nogami, brzuchem, torsem i właśnie przeszedłem do obojczyka, gdy usłyszałem zdyszany głos:
— Jesteś tutaj? Przepraszam. Bardzo przepraszam.
Zawsze tylko przeprasza. I zawsze poniewczasie.
— Przestań gadać i pomóż mi — mruknąłem, nie podnosząc głowy. — Niezbyt ci się śpieszyło — dodałem mimochodem, na próżno usiłując dostrzec jakąś drzazgę, która utkwiła mi pod podbródkiem. Czoło, oczy i nos miałem w porządku. Pięści oraz stosunkowo gruba warstwa materiału uchroniły je przed podrapaniem. Ale poniżej ust i pod skroniami, a także w okolicy uszu czułem dotkliwie pieczenie. Nie mówiąc już o całej reszcie ciała, poza fragmentem, dodatkowo osłoniętym slipami. Niech się tym zajmie, skoro wreszcie raczył ponownie zaszczycić mnie swoim towarzystwem. Pewnie był przekonany, że na jego widok zacznę skakać z radości. Akurat. Żyje, to przyszedł. Normalne.
Pomógł mi rzeczywiście. Delikatnie, jak najtroskliwsza pielęgniarka. Skończył i zaczął mnie oglądać, sprawdzając, czy coś nie zostało. Podniosłem się i naciągnąłem spodnie, czy raczej to, co z nich ocalało. Zrobiłem to niedorzecznie szybko. Był zdecydowanie za ładny. Ni stąd ni zowąd odniosłem idiotyczne wrażenie, że spodobałem się jakiemuś pedałowi na plaży nudystów. Bo kobietą też przecież nie był. Co to to nie. A szkoda. Z innej planety i do tego złota. Uśmiechnąłem się. Najniespodziewaniej odpowiedział mi uśmiechem. Nikłym, bladziutkim jak świt za chmurą, ale uśmiechem.
— Co ci jest? — spytałem.
— Nic — lekko potrząsnął głową. — Nic. Wiesz, jeszcze nikt w historii tego labiryntu nie opuścił go w taki sposób. Żadnemu z nas nie przyszłoby na myśl, że to w ogóle jest możliwe.
— Zdarza się — mruknąłem. — Przed Aleksandrem Macedońskim też nikomu nie wpadło do głowy, że słynny węzeł, złośliwie spleciony ponoć jeszcze przez mitycznego Gordiosa Pierwszego, można po prostu przeciąć mieczem. Ale porzućmy ten temat, bo rani on moją wrodzoną skromność. Powiedz mi lepiej, czy zachowując się tak nietypowo zdałem, czy nie zdałem?
— Raczej nie — rzekł, wciąż z tym wątłym, przylepionym uśmieszkiem.
— A co musiałbym zrobić, żeby usatysfakcjonować egzaminatorów i przekonać ich, że ja i oni jesteśmy jak syjamscy bracia?
— Pójść właściwymi korytarzami i znaleźć wyjście. Drogę powinny ci wskazać rzeźby. Są one uszeregowane w taki sposób, że obrazują ideowy rozwój spojrzenia na harmonię oraz na funkcję sztuki. Ustawiali je artyści, zachowując pewną logiczną ciągłość. Miałeś ją odczytać i tym samym udowodnić swoją wrażliwość, a także obeznanie z percepcją piękna.
— Ty byś ją, naturalnie, odczytał — burknąłem z przekąsem — wykazał się wrażliwością eolskiej harfy i od razu trafił pod łuk tryumfalny, wieńczący wyjście dla prymusów.
— Kiedyś istotnie zdałbym ten egzamin bez trudu — odrzekł spokojnie. — Dzisiaj już nie. Ale dzisiaj należę do tych, którzy egzaminują innych. Posiadam komunikator, który zawsze wskaże mi właściwą drogę.
Chyba, że zdarzy się mała awaria — zauważyłem w duchu. Na głos powiedziałem:
— No to na co czekasz? Nie muszę ci przecież mówić, dokąd teraz wiedzie właściwa droga?
Skinął głową.
Dziwne. Gdy dolatuję na obcą planetę, zawsze przed lądowaniem długo szybuję łagodnie nisko nad ziemią, obserwując przepływające dołem krajobrazy. Natomiast kiedy wracam do siebie, od razu jestem w punkcie startu.
Rzeczywiście udało mu się wprowadzić do programu aparatury napędzającej pojazd korektę, która zniwelowała skutki dwukrotnego przesunięcia w przestrzeni. Wystarczył mi jeden rzut oka na niebo, cienie i koloryt kwitnących hortensji, by się przekonać, że nie przybyłem ani za wcześnie, ani za późno. Osobliwe.
Pożegnał mnie też osobliwie.
— Czy mógłbym ustawić mój pojazd koło twojego domu? — spytał.
Szedłem już w stronę ścieżki, ale usłyszawszy to, natychmiast się zatrzymałem.
— Na mojej drodze? — zmrużyłem oczy.
— Nie. Jeszcze raz przepraszam cię za tamtą sztuczkę… to się już nie powtórzy.
— Nie odlatujesz na Alfę?
Rozłożył ręce.
— Nie wiem, czy mam dokąd — rzekł. — Podejmowanie w tej sytuacji kolejnej próby… bez ciebie, byłoby nonsensowne.
— Co innego, gdybym ci towarzyszył — podchwyciłem.
— Spójrz — pokazałem mu mój cień na trawie. Najzwyklejszy ziemski cień, skrócony, bo słońce stało wysoko, o niezbyt ostrych konturach. — Czy po wszystkich twoich własnych i naszych wspólnych doświadczeniach nadal uważasz, że właśnie tak wygląda cień szansy?
— Nie wiem — powtórzył.
Uśmiechnąłem się.
— Jeśli nie masz zamiaru urządzać nowych pułapek, to choć nie zostałem przekonany, że istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, bym mógł wierzyć twojemu słowu, stawiaj sobie swój latający dzwon, gdzie ci się żywnie podoba. A sam idź potem do mnie i czuj się tam jak u siebie — zaproponowałem. — Weź kąpiel, prześpij się. Przyjdę, to sobie pogadamy.
— Dziękuję.
Dziwny dzień. Dziwny nawet na tle wszystkich dziwnych dni, jakie zostawiłem za sobą. Chyba, że jeszcze bardziej niezwykłe przeżyłem tutaj, na dole. To jest, w przeszłości.
Dobrze zrobiłem, że go zaprosiłem. Wykazałem wrażliwość nie tylko na piękno. Również na ludzką samotność i niedolę.
A on przecież i tak nie skorzysta z tego zaproszenia.
Zaledwie wyszedłem na ścieżkę i zwróciłem się w stronę pawilonu, w powietrzu zaświeciła zielona strzałka.
— Buzi! — zawołałem czule. — Moje ty cudo!
— Och! — usłyszałem w odpowiedzi.
Z najwyższym trudem powstrzymałem się przed burknięciem: to nie do ciebie. Trochę jednak spochmurniałem.
Strzałka mijała właśnie Helenę, wciąż stojącą w tym samym miejscu, w którym wyczekiwała na mój powrót z dołu. Dla niej przecież przybywałem stamtąd, tylko stamtąd i prosto stamtąd. No, poza malutkim wypadem do krzaka hortensji. Pół minutki w jedną stronę, drugie pół w drugą. Pewnie chciałem powąchać jeden z tych wielkich kwiatów. Hortensje jak na złość nie pachną, ale ona nie musiała o tym wiedzieć. W końcu jest dopiero praktykantką.
Kiedy przechodziłem obok niej, jęknęła i załamała ręce. Prawda, na śmierć zapomniałem. Potargane ubranie, podrapana gęba, włosy jak u Gorgony po zemście Ateny. Musiała pomyśleć, że tym razem gdzieś w przeszłości sprawowałem się wyjątkowo fatalnie, nawet jak na mnie. Niech sobie myśli.
Obcy, cholera.
Obcy.
W tym pawilonie Jałowiec i Kobra także mieli fotele, tylko stolik był znacznie mniejszy od tego, przy którym otrzymałem awans. Poza tym wnętrze nie różniło się od poprzedniego. Te same aparaty. Na honorowym miejscu leżanka.
Od progu zażądałem, by natychmiast uszyli mi nowy mundur, a ja tymczasem skoczę do łazienki. Okazało się, że łazienkę mieli tu naprawdę. Znajdowała się na pierwszej kondygnacji pod poziomem gruntu. Kiedy wróciłem na górę, ubranie już na mnie czekało. Oczywiście, nikt go nie uszył. Tu były moje szafy z garderobą. Nie w tak zwanym domu. Może nie akurat w tym pawilonie, ale od czego jest wewnętrzna poczta instytutu. Otrzymałem świeżutki luźno skrojony komplet, jak ten, który nosiłem na początku. Nie mundur, w jakim pewnego razu wróciłem z dołu. Ubrałem się i sprawdziłem, czy czarodziejski projektorek jest na swoim miejscu. Owszem, był. Wobec tego o nic nie pytając natychmiast wyciągnąłem się na leżance.
Читать дальше