Nie obchodzi mnie, kim są ci ludzie i czego chcą. Ich obecność oznacza zapewne coś więcej niż zakłócenie planu rekonstrukcji biosfery. Kilku specjalistów rozmaitych dziedzin mogłoby z tego zrobić doktorat. Historycy na przykład. Ale muszą z tym poczekać. Czterdzieści lat, jeśli mi się uda. Znacznie dłużej, jeśli okażę się gorszy od tej szóstki. Albo nie dość szybki.
Wstałem. Poprawiłem pas podtrzymujący miotacz i zacząłem się cofać. Stąpałem jak kot, uważnie badając grunt przed każdym kolejnym krokiem. Przebyłem w ten sposób może piętnaście metrów, kiedy z tyłu dobiegł szelest. Znieruchomiałem. Odczekałem chwilę, po czym ostrożnie przechyliłem się przez krawędź chodnika i spojrzałem w dół.
Niemal zupełny mrok. Pień drzewa ginący z oczu pół metra niżej. Gałąź, której kształtu mogłem się tylko domyślać. Sunąc wzrokiem wzdłuż pnia, natrafiłem na coś, co w pierwszej chwili wydało mi się wyższym od innych krzewem. Ukląkłem na jedno kolano i wtedy zamajaczył pode mną zarys głowy jelenia. Stał bez ruchu. Ale na próżno wmawiałem w siebie, że to tylko cień. Rozgałęzienia jego rogów sięgały niemal płyty drewnianego chodnika.
Położyłem palec na spuście. Pomyślałem chwilę i cofnąłem rękę. To prawda, że wiedzą, gdzie mnie szukać. Ale może zechcą jeszcze poczekać. Ofiarować mi parę godzin, żeby nasze szansę się wyrównały. Naturalnie, jeśli teraz zaraz nie pokażę, że i ja potrafię ich znaleźć. Jeśli nie zdradzę swojej obecności nad tą ziemianką, jakby wyjętą z historycznego filmu.
Jeśli nie zdradzę swojej obecności.
Właśnie.
Pode mną coś się obudziło. Coś zaszurało w zaroślach. Duże, ciężkie zwierzę, które nie boi się myśliwego. Ani niczego innego. Chce tylko jak najprędzej wydostać się na wolną przestrzeń. Zapewnić sobie zdolność manewru.
Pytanie „kto będzie szybszy” nabrało innego wymiaru. Zadecydować miały ułamki sekund.
Zacząłem biec. Pomost odpowiedział głuchym łomotem. Z daleka wróciło echo. Jakby w las uderzyła nagle wichura i kładła drzewa jedno po drugim. Całą uwagę skupiłem wyłącznie na tym, żeby trzymać się środka drewnianego chodnika.
Ostatnia pochyłość i zbiegłem na łąkę. Las ucichł raptownie. Znieruchomiałem na ułamek sekundy. Wystarczyło, żeby pochwycić wzrokiem wyłaniający się z czerni kształt rogatej, pochylonej głowy. Niemal nie celując nacisnąłem spust.
Był blisko. Poraziła mnie upiorna jasność. Wydało mi się, że
wiązka promieni zawirowała pod moimi powiekami. Strzelił płomień, który w pierwszym podmuchu osmalił mi twarz.
Nie mogłem czekać, aż wokół ponownie zapanuje noc. Aż zgasną krążące mi przed oczami iskry. Rzuciłem się na oślep, lewym ramieniem chroniąc głowę i miotacz przed rozbiciem o drzewa. Potrafiłem utrzymać kierunek. Mniej więcej. To było wszystko, czego mogłem od siebie wymagać.
Miałem szczęście. Zaledwie trzy, cztery razy uderzyłem barkiem o jakiś wyrosły z ciemności pień i wydostałem się na znajomą polankę. Biegnąc na przełaj dopadałem już lasu po przeciwnej stronie, kiedy za moimi plecami zabrzmiały zmieszane głosy. Obejrzałem się, ale polanka była jeszcze pusta. Przyśpieszyłem. Potknąłem się i wyciągnąłem jak długi, grzęznąc brodą w kolczastym krzaku. Nie poczułem bólu. Zerwałem się i biegłem dalej, bliżej ściany krzewów, żeby nie przegapić wylotu przecinki.
Znalazłem ją dalej, niż przypuszczałem. Znacznie dalej. Za sobą miałem już nie tylko nawoływania, ale tupot biegnących ludzi. Znali teren lepiej niż ja. Mieli więcej czasu. I nie spędzali go we wnętrzu fałszywych skał na szczycie wzgórza. Ich bazą był las. Las poznaje się najdokładniej, polując. Choćby to były łowy najdziwniejsze ze wszystkich. Z jeleniami. Na ludzi.
Biegłem pod górę nie zwalniając tempa, chociaż serce podchodziło mi pod gardło i dławiło oddech. Już kilka razy unosiłem ramię, żeby odrzucić miotacz. Kaptur spadł mi z twarzy, pewnie podczas tego lądowania w zaroślach, zamek kurtki zsunął się na sam dół, ale nie przyniosło mi to ulgi. Z największym trudem łapałem w płuca gramy powietrza. Noc przede mną zrobiła się czerwona, nie słyszałem już nic, poza szumem krwi w skroniach.
Zatoczyłem się na ścianę zieleni, odbiłem od niej, poleciałem w przeciwną stronę, ostatnim wysiłkiem zrobiłem jeszcze dwa kroki do przodu i uderzyłem nogą o coś twardego. Korzeń. Jakbym dotknął stopą progu własnego domu. Pamiętałem go. Jeden jedyny korzeń pozostawiony przez automat. Po to, by teraz dał mi znać, że do bazy nie zostało więcej niż sto metrów. Trafiłem jak po sznurku. Gdyby nie przecinka, nie miałbym żadnej szansy. Teraz najgorsze było poza mną. Wystarczy wezwać automaty i zaczekać na tamtych.
Tak. Właśnie tak wtedy pomyślałem.
Ktoś świecił mi prosto w oczy. Były zamknięte, ale ostry blask dostawał się pod powieki i przewiercał czaszkę jak promień lasera. Odruchowo ściągnąłem brwi i spróbowałem ostrożnie odwrócić głowę. Poraził mnie paraliżujący ból.
Wiatr. Słyszę go w gałęziach drzew. Ale nie tutaj. Daleko, na skraju polany. Niesie zapach ziół. Tylko dlaczego nie porusza liści?
Zaraz. Jest wczesna wiosna. W takim razie to nie zioła, tylko ziemia. Świeża, wilgotna ziemia. Pośpieszyłem się z tymi ziołami.
Jestem poza bazą. Siedzę na ziemi. I ktoś świeci mi w oczy.
Chwileczkę. Pomyślmy spokojnie. Ziemia? Jeśli tak, to dlaczego jest mi gorąco? Pocę się. Nie chłodzi mnie nawet ten jakiś wiatr. Siedzę na ziemi. Ale nie dotykam je j., Jakbym nie miał nóg. Światłem zajmę się później. Na razie muszę dojść, jak naprawdę jest z tymi nogami.
Podciągnąłem stopę. O milimetry. Obezwładnił mnie ponowny napad bólu. Ale udało mi się zlokalizować jego ognisko. Głowa. Jednak głowa. Od niej promieniuje żar oblewający całe moje ciało. To z głową jest coś nie w porządku. Postanowiłem ponowić próbę. Tym razem chciałem uruchomić rękę. Napiąłem mięśnie, ale daremnie.
Nie zdołałem także otworzyć ust. Wargi miałem pokryte grubą warstwą zeschłego kleju. Odezwałem się jednak.
— Z ręką — wyskrzeczałem — też coś jest nie tak, jak trzeba…
— Leż spokojnie — usłyszałem w odpowiedzi.
Zmartwiałem. Od dobrej chwili podejrzewałem, że to nie wiatr. Ktoś nade mną stoi. Gummi?
Nagle, w ułamku sekundy, otrzeźwiałem. Odzyskałem nogi. I ręce. Jedne i drugie były przywiązane do pnia, pod którym siedziałem.
Przemogłem się i uniosłem powieki. Nie na wiele mi się to zdało. Mój wzrok ugrzązł w czymś białym. Światło złagodniało.
Bandaż. Nie potrzebowałem go. Komuś zależało, żebym mógł widzieć przed sobą jedynie wąziutki pas ziemi przez szparę pozostawioną w rzekomym opatrunku.
Nikt nie świecił mi w oczy. Siedziałem twarzą do słońca. Był dzień.
— Jak się czujesz?
Ten sam głos, co przed chwilą. Wysoki i napięty jak lina holownicza. Nie należał do Gummiego. Podobnie jak męskie stopy w grubych papuciach, jakie ukazały się w moim polu widzenia. Mogłem dojrzeć jeszcze strzępy zwisające z nogawek spodni. Wyżej był już bandaż.
Przełknąłem ślinę. W gardle tkwił mi kłąb suchej jak pieprz waty. Rozerwałem wargi i zwilżyłem je końcem języka, ale nie zdołałem wydobyć głosu.
Usłyszałem szelest. Stopy znikły. Coś zabrzęczało. Poczułem na brodzie zimno. Uderzył mnie ostry zapach jakby dzikiego zwierzęcia. Dotknięcie chłodnego metalu na wargach odczułem jak cios. Odruchowo szarpnąłem się do tyłu. Moja czaszka zareagowała na ten ruch jak dziecinna grzechotka, sporządzona z ołowiu. Pociemniało mi w oczach. Skuliłem się i czekałem.
Читать дальше