Zawahał się. Spojrzał na mnie niepewnie. Poruszył bezgłośnie wargami i przesunął się ku krawędzi fotela. Jakby chciał być bliżej mnie, gdyby coś postanowił.
— Nie rozumiem — zaczął. — To ty szedłeś tamtędy…
— Nie dosłyszałeś? — przerwałem. — Miało być krótko.
— I szczerze? — uniósł głowę.
— Szczerze.
Wyprostował się w fotelu. Oparcie poszło posłusznie za jego plecami. Przez moment miałem nadzieję, że coś zrobi. Kilka spraw załatwiłbym od razu, za jednym zamachem.
Nie zrobił nic. Ale kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał twardo.
— A więc dobrze. Niczego tu nie szukam. Nic od ciebie nie chcę. Na razie…
Skinąłem głową.
— To rozumiem. Proponujesz mi grę w inteligencję. Dobrze. Możemy się pobawić. Na początek powiedz mi, co u ciebie znaczy „na razie”?
Milczał chwilę. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Pierwszą rundę przegrałeś — stwierdziłem.
Spojrzał na mnie. Z jego oczu pozostały szparki. Wolę go takim. Oddychał szybko, ale nie za szybko.
— Uprzedzę cię — burknął. — To jedno mogę ci obiecać. Będziesz miał czas…
— Pod warunkiem, że nie przeoczę tego… uprzedzenia, prawda? Jego twarz złagodniała.
— Szkoda — mruknął ponuro — że nie poznałem cię, zanim się to wszystko zaczęło. Chyba moglibyśmy dojść do porozumienia…
Przytaknąłem ruchem głowy.
— Szkoda. A wiesz, że to nawet dziwne. Jeśli, jak mówisz, jesteś z Centrali…
Zesztywniał.
Gra miała się ku końcowi. W ten sposób można bawić się rok i umrzeć na melancholię. Wpadliśmy na to równocześnie.
— Sądzisz — powiedział, przeciągając sylaby — że tylko ty masz prawo pytać? Jesteś na służbie, zgoda. Ale pełnisz ją po mnie. Czego szukałeś na sąsiednich wzgórzach?
— Jeleni — odparłem szybko. — Spłoszyłeś mi stadko. Nie zauważyłeś przypadkiem, dokąd pobiegły?
— Nie. J a nie poluję na jelenie.
Wstał. Odruchowo cofnąłem się pół kroku. Moje plecy dotknęły ściany. Ogarnął mnie chłód.
Przeszedł przez całą kabinę i zatrzymał się koło hibernatora. Jego wzrok prześliznął się po zasłonie niszy, pulpicie aparatury diagnostycznej, łączach stymulatora. Zawrócił w stronę głównego ekranu i przyjrzał mu się bez większego zainteresowania.
Miał służbę przede mną. Nawet gdyby tak było, ja pełnię ją obecnie. Do pewnego momentu muszę tolerować jego istnienie. Przekonam się, co naprawdę tutaj robi, a potem znowu będę sam.
Nie obeszły go również wskazania czujników. Musnął końcami palców powierzchnię pulpitu, jakby sprawdzał, czy dobrze posprzątałem i spacerował dalej. W pewnym momencie usłyszałem syk. Pogwizdywał przez zęby. Chwilę szukałem wątku jakiejś znajomej melodii. Ale nie. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego, że gwiżdże na głos. A może to należało do jego repertuaru? Do codziennego przekomarzania się z ciszą?
Przyśpieszył. Krążył dokoła stołu, wysoko unosząc nogi i, zamiatając w powietrzu stopami, kołysał się do tyłu i do przodu, jak maszt łodzi, dryfującej na martwej fali.
Stałem bez ruchu, oczarowany. Prawdziwy średniowieczny szaman, wpadający w trans.
Przestał gwizdać. Chwilę zachowywał się cicho, po czym zamknął oczy i otworzył usta jak do krzyku. Ale wydał tylko przeciągły świst. Dziecko, naśladujące pracę silników rakiety. Zanim zrozumiałem, o co chodzi, usłyszałem mój własny głos. Odpowiedziałem mu.
Startowałem. Potrafiłem odprawić równocześnie pięć statków i dwa. Rzadko się zdarzało, żeby po upływie trzydziestu sekund leciały jeszcze w szyku.
Zacisnąłem zęby. Syk przeszedł w głośny, wibrujący szum. Moje płuca zmieniły się w dysze, strzelające strumieniami gazów. Wyrzucałem z siebie ciszę. Nie tylko z siebie. Z całej tej kopuły, której ściany nasiąkły nią w ciągu ostatnich lat.
Zaczął mówić. Rzucał urwane, nic nie znaczące słowa, bez związku. Skoczył do fotela. Zawisnął brzuchem na oparciu, wymachując rękami, jakby pływał. Zrozumiałem, że wyszedł na zewnątrz statku. Odkrzyknąłem mu. Spróbowałem naśladować akustyczny sygnał namiarowy. Ale pozostałem pod ścianą. Wystarczył mi głos. Powtarzałem w myśli nie wypowiedziane zdania, których sens nie docierał do mnie, nie przeszkadzał napawać się uczuciem ulgi. Stałem się lekki, miałem wrażenie, że mógłbym pływać powietrzem jak Gummi.
To był prawdziwy lot. Oddałem stery i teraz ja zacząłem gwizdać, jak zwykle po ostatnim meldunku z pola startowego. Miałem swoją ulubioną melodie. Trudno nawet powiedzieć „ulubioną”. Po prostu melodię, którą kiedyś usłyszałem i z niewiadomych powodów zapamiętałem jej wesoły refren.
Przyjął mój rytm. Przez chwile słuchał, po czym zawtórował mi fałszywym drugim głosem. Oderwał się od fotela i zaczął krążyć po kabinie klaszcząc w dłonie. W powietrzu były tylko nasze okrzyki. Jego i moje. Nic więcej.
Ogarnęła mnie czysta, nieprzytomna radość. Rozłożyłem ręce i przetoczyłem się wzdłuż ściany odskakując od niej jak zepsuty robot spadający wewnątrz pochyłego szybu. Zrobiło się ciepło, nawet gorąco. Nie krzyczałem już. Śpiewałem głupią, starą piosenkę, która od lat krążyła po Centrali i uchodziła za coś w rodzaju hymnu pilotów pozaukładowych.
Światła w próżni, gwiazdy, z którymi wraca się na Ziemię, błękitne lądy i takie tam dyrdymałki. Podchwycił ją od razu. Tak mi się przynajmniej zdawało. Kiedy na niego spojrzałem, przyglądał mi się uważnie i powtarzał niektóre słowa. Jego oczy błyszczały jak w gorączce. I znowu fałszował.
Przestałem się uśmiechać. Moja twarz stała się sztywna i obca. Łapiąc równowagę uderzyłem plecami o ścianę. Prawą ręką zawadziłem o półkę, na której leżał miotacz. Czarny, lekki przedmiot spadł z hukiem i wylądował na środku kabiny.
Gummi znieruchomiał. Zastygł w niemożliwej pozie, przegięty do tyłu, z ramionami uniesionymi nad głową. Przywarł wzrokiem do podłogi, dwa kroki przed czubkami swoich butów. Odniosłem wrażenie, że bardzo chciałby patrzeć w inną stronę, ale nie może. Powoli opuścił ręce. Jego ciało wróciło do pozycji pionowej i zaczęło się chylić do przodu. Przyklęknął na jedno kolano. Poruszał się jak na zwolnionym filmie. Usta miał wciąż otwarte, ale już nie słyszałem jego oddechu. Pochylił się głębiej. Jego prawa ręka wysunęła się do przodu. Jeszcze kilka centymetrów. Jeszcze.
Wystarczyły dwa szybkie kroki. Lewą stopę postawiłem na miotaczu. Prawą wysunąłem tak, że znalazła się bezpośrednio pod jego twarzą. Nie patrzyłem pod nogi. Czekałem, kiedy uniesie głowę.
Sekundy płynęły. Jego palce trwały bez ruchu, zawieszone kilka centymetrów nad podłogą. Gdyby je wyprostował, mógłby dotknąć wylotu miotacza. Ale dłoń trzymał wciąż zwiniętą w muszlę. Co do mnie, głosy przestały mi być potrzebne.
W końcu usłyszałem dźwięk, jakby ktoś wyrwał wentyl z niezbyt mocno napompowanej piłki. Podciągnął nogi i przykucnął. Spojrzał na mnie od dołu.
Jego spocona twarz także zapomniała, że powinna być uśmiechnięta. W oczach miał wszystkich złych bogów starożytności. A także jakieś nieme pytanie. Ale odpowiedzi na nie mógł udzielić tylko on sam.
— Muszę już iść — wychrypiał, nie podnosząc się.
— Tak — powiedziałem. Minęło dalsze trzydzieści sekund.
Nie spuszczając ze mnie wzroku zaczął się zbierać. Nie śpieszył się. Nie mógł. Powolutku, z widocznym wysiłkiem, prostował nogi. Dźwignął się w końcu. Odstąpił dwa kroki.
Читать дальше