— Proszę się nie niepokoić — przemówił głośnik. Statek hamuje i schodzi z kursu. Otrzymaliśmy polecenie, aby pozostawić wolny tor ekipie badawczej lecącej z misją specjalną. Nasze drogi przecinały się, więc musieliśmy wykonać gwałtowny manewr. Na pierwotny kurs wrócimy za minutę. Przepraszam. Dziękuję'.
Jedynie z brzmienia tych dwóch ostatnich stów, zbyt uprzejmych jak na okoliczności, w których zostały wypo wiedziane, obecni w kabinie ludzie mogli wywnioskować, że wyjaśnienia złożył im nie żywy pilot, tylko pokładowy komputer.
„Cóż to za dziwna ekipa, że pasażerskie statki muszą jej ustępować z drogi, i to w taki sposób? — pomyślał z mimowolną urazą Irek. Leżał zupełnie nieruchomo, a mimo to czuł, że jego ręce i nogi ważą po kilkadziesiąt kilogramów. Przeciążenie trwało. Widać rakieta wciąż jeszcze hamowała, zataczając równocześnie ostry łuk.
— Zaraz będzie po wszystkim — głos ojca zadudnił w sąsiednim kokonie jak echo bardzo dalekiego grzmotu. l rzeczywiście. Nie upłynęła zapowiedziana minuta, a w iluminatorze gwiazdy znowu znieruchomiały, fotele rozchyliły się i uwolniły uwięzionych w nich pasażerów.
— Panie profesorze! — zabrzmiał gorączkowy szept Boba Longa. — Panie profesorze? To na pewno oni! Ale czemu nie czekali na nas… na pana?! — poprawił się.
— Tsss!… — wielki uczony położył palec na ustach. Ja także mam głowę, co zdaje się uszło dotąd twojej uwagi, i także umiem się nią posługiwać w celu kojarzenia oczywistych faktów. Ale ta sama głowa mówi mi, żeby nie mleć językiem przy… — zerknął wymownie na siedzących za nim nadprogramowych pasażerów i umilkł.
Irek zmarkotniał. „Oni wiedzą, co to była za ekipa i dlaczego nasz statek musiał ustąpić jej z drogi — pomyślał. Wiedzą, ale nie chcą nam powiedzieć. Zatem tam, na Ganimedzie, dzieje się coś bardzo dziwnego”.
— Tato — rzekł umyślnie głośno — czy komputer nie mógłby nam teraz powiedzieć czegoś więcej o tym, co się przed chwilą stało?
Ojciec wyjął malutki mikrofon ukryty w poręczy.
— Kto to leciał, skąd i dokąd? — spytał zwięźle. Odpowiedź przyszła stanowczo zbyt późno, jak na dobre obyczaje pokładowych komputerów. Ale kiedy wreszcie głośnik ożył, usłyszeli odrobinę zachrypnięty baryton żywego pilota.
— Minęła nas rakieta wioząca członków grupy specjalnej.
„Mówi jak ktoś, kto nie lubi kłamać, a nie może powiedzieć prawdy” — pomyślał zniechęcony Irek.
— Aha, rakieta — powtórzył ojciec. — To coś nowego
— uśmiechnął się ironicznie.
— Niestety, nic więcej nie wiemy — odrzekł pilot. Nie nawiązaliśmy bezpośredniego kontaktu z ekipą. Jej statek nadawał tylko sygnały namiarowe. Polecenie zejścia z kursu otrzymaliśmy prosto z bazy.
— Na miejscu przekonamy się, co zaszło i, rzecz jasna, przy najbliższej okazji zaspokoimy waszą ciekawość uznał za stosowne wkroczyć profesor Bodrin. — Zdaje się, że jesteśmy już na orbicie? — skwapliwie zmienił temat.
— Tak — tym razem odpowiedź była błyskawiczna. Podali nam dane korytarza, którym zejdziemy do lądowania.
— Tylko nie zapomnij, że najpierw siadamy przy „Pięciu Księżycach”.
— Oczywiście. Nawiasem mówiąc, twoi goście, profesorze, przybłędą tam w samą porę. Akurat dziś w „Pięciu Księżycach” odbędzie się wielki bal maskowy czy kostiumowy. Początek sezonu turystycznego. Pierwszy dzień wakacji.
Wzmianka o balu odwróciła na moment uwagę chłopca od tajemnic Ganimeda tak zazdrośnie strzeżonych przez badaczy zdążających do bazy. Jeszcze nigdy nie był na prawdziwym balu…
Do rzeczywistości przywołał go znowu głos pilota.
— Odebrałem nowe polecenie. Niestety, musimy lecieć bezpośrednio do bazy. Profesor Bodrin i Robert Long są tam pilnie oczekiwani.
— No, a my?! — wyrwało się Irkowi. Natychmiast za mknął sobie dłonią usta, ale było już za późno. Gdyby siedział cicho, może w pośpiechu ten statek zawiózłby ich od razu tam, gdzie czekało wyjaśnienie zagadki dziwnej ekipy? Ale nie. Pilot bowiem mówił dalej:
— Astroport „Pięć Księżyców” wysyła po naszych gości prom orbitalny. Za dwie minuty przystąpimy do operacji cumowania. Doktor Skiba z córką i synem są proszeni o przygotowanie się i przejście do śluzy. Dziękuję za wspólny lot — zakończył oficjalnie.
Ojciec trącił Irka łokciem i podniósł się. Profesor Bodrin wstał także.
— Widzicie, jak to bywa — powiedział, rozkładając ręce. — Ale na pewno wkrótce się spotkamy. A na razie życzę wam wspaniałych sukcesów wysokogórskich i pysznej zaba… — urwał pochwyciwszy wzrok Ini. Chrząknął, poprawił palcem okulary, po czym westchnął i bez słowa wrócił na swoje miejsce.
Minutę później trójka Skibów stała przed zamkniętymi jeszcze zewnętrznymi drzwiami śluzy, czekając, aż zapali się zielona lampka na znak, że tunel cumowniczy między statkiem a promem wypełnia już powietrze. Niebawem klapa włazu bezszelestnie uciekła w górę, odsłaniając krótki, owalny korytarz, za którym widniało wejście do promu.
— Witam miłych gości gwiaździńca „Pięć Księżyców” — powitał ich zaraz za śluzą szczupły, niewysoki brunet o lekko skośnych, ciemnych oczach i brązowej cerze. Proszę dalej — odsunął się, wskazując przybyłym niedużą, komfortowo urządzoną kabinę.
— Dzień dobry — doktor Skiba uścisnął dłoń uprzejmego pilota promu. — Przykro mi, że musiałeś przylatywać specjalnie po nas, ale profesor Bodrin…
— Wiem, wiem — przerwał mu z uśmiechem wysłannik gwiaździńca.
Irek usłyszał tę nazwę po raz pierwszy, ale od razu mu się spodobała. Brzmiała cieplej aniżeli wszelkie „astroporty” i „kosmotele”.
— Wyleciałem po was bardzo chętnie — ciągnął pilot.
— Jesteście pierwszymi tegorocznymi gośćmi „Pięciu Księżyców”. Nazywam się Geo Dutour — skłonił głowę jestem ratownikiem, a także dbam o to, żeby nasze góry dostarczały turystom pięknych wrażeń. Pokazuję im najładniejsze drogi… Oczywiście z tych, które znam, a znam ich jeszcze bardzo niewiele. Ganimed to niemal dziewicza kraina…
— Ratownikiem? — wtrącił się nieproszony Truszek. Po co? J a tutaj jestem.
— Bądź miły, Truszku — rzekł doktor Skiba. — Nie każdy ma przecież takiego niezawodnego opiekuna, jak Irek. Ja osobiście będę bardzo zadowolony, jeśli pan Dutour wybierze się z nami na wspinaczkę. Chciałbym od razu zacząć od najciekawszych tutejszych szlaków. A ty nie?
— Tak — odrzekł Truszek po krótkiej pauzie. — Rozumiem. Przepraszam.
Geo Dutour uśmiechnął się do swojego osobliwego kolegi, po czym wskazał gościom wielkie, białe fotele otaczające stolik umieszczony pośrodku kabiny. Prom, odbiwszy od statku, schodził z orbity i zmierzał łagodnym torem w kierunku gwiaździńca.
— Czy ta baza, do której poleciał profesor Bodrin, leży daleko od „Pięciu Księżyców”? — zainteresował się Irek.
— Nie — odpowiedział przewodnik. — Przynajmniej w Iinii prostej. Bo drogę przegradza wysokie, skaliste pasmo Gór Rycerskich, tak je nazywamy, ponieważ ich szczyty przypominają zakute w zbroje postacie. Pieszo do bazy trzeba by iść dosyć długo. Ale już zwykłym łazikiem, omijając stromizny, można tam dojechać w dwadzieścia minut.
— Czy zetknąłeś się może kiedyś z niejakim Augustem Skibą? — spytał z kolei ojciec. — Podobno ma tutaj małe laboratorium. To brat mojego ojca — wyjaśnił.
— Ach, tak — ratownik odwrócił głowę i zawahał się.
Читать дальше