Nad tą naturalną satysfakcją moralną przeważało jednak uczucie, że postąpił naiwnie, romantycznie, głupio. Nie mógłby spojrzeć Boardmanowi w oczy. Niejednokrotnie zastanawiał się, czy nie lepiej ponieść śmierć w którejś z zabójczych pułapek w strefach zewnętrznych; ale to także, zadecydował ostatecznie, byłoby naiwne, romantyczne i głupie.
Patrzył, jak Muller wysoki, dumny, spokojny, teraz już wolny od wątpliwości, kroczy zamaszyście na przedzie. I głowił się raz po raz, dlaczego Muller oddał pistolet.
Boardman w końcu go oświecił, gdy rozbili obóz przy jednym z niezbyt bezpiecznych placyków na zewnętrznym skraju Strefy G.
— Spójrz na mnie — powiedział Boardman. — Co ci jest? Nie możesz patrzeć mi prosto w oczy?
— Nie baw się mną, Charles. Zrób to już.
— Co mam zrobić?
— Zwymyślaj mnie. Wydaj wyrok.
— Wszystko w porządku, Ned. Pomogłeś nam osiągnąć cel. Czemuż więc miałbym się na ciebie gniewać?
— Ale pistolet… ja mu dałem pistolet…
— Znów zapominasz, że cel uświęca środki. On wraca z nami. Zrobi wszystko, czego chcemy od niego. To się liczy.
Rawlins wyjąkał:
— A gdyby strzelił do siebie… albo do nas?
— Nie strzeliłby.
— Teraz możesz to mówić. Ale w pierwszej chwili, kiedy on trzymał ten pistolet…
— Nie — rzekł Boardman. — Mówiłem ci wcześniej: odwołamy się do honoru, którego poczucie trzeba w nim wskrzesić. Tyś właśnie tego dokonał. Słuchaj, ja jestem brutalnym agentem brutalnego i amoralnego społeczeństwa, zgadza się? Żywym potwierdzeniem najgorszych opinii Mullera o ludzkości. Czy Muller chciałby pomóc stadu wilków? A ty jesteś młody i niewinny, pełen marzeń i nadziei. Żywe dla niego przypomnienie ludzkości, której on służył, zanim zaczął go zżerać cynizm. Na swój nieporadny sposób usiłujesz postępować moralnie w świecie, gdzie nie ma ani moralności, ani żadnych szlachetnych dążeń. Reprezentujesz współczucie, miłość bliźnich, szlachetne zrywy w imię tego, co słuszne. Pokazujesz Mullerowi, że ludzkość jeszcze nie jest beznadziejna. Rozumiesz? Na przekór mnie dajesz mu broń do ręki, żeby to on zapanował nad sytuacją. Mógł przecież zrobić rzecz oczywistą: spalić nas. Mógł zrobić rzecz mniej oczywistą: spalić się sam. Ale też mógł dorównać tobie, mógł swoim gestem uwieńczyć twój gest, zdobyć się na akt samozaparcia, wyrazić zbudzone w sobie poczucie przewagi moralnej. Zrobił tak. Ty byłeś narzędziem, za pomocą którego pozyskaliśmy go.
— Jakoś brzydko to wygląda w tym twoim ujęciu, Charles. Jak gdybyś nawet to zaplanował… sprowokowanie mnie, żebym mu dał ten pistolet. Wiedziałeś, że…
Boardman uśmiechnął się.
— Wiedziałeś? — powtórzył Rawlins gwałtownie. — Nie. Nie mogłeś zaplanować takiego obrotu sprawy. Tylko teraz po fakcie starasz się przypisać zasługę sobie… Ale ja widziałem cię w chwili, kiedy rzuciłem mu pistolet. Miałeś na twarzy gniew i lęk. Wcale nie byłeś pewny, co on zrobi. Dopiero kiedy wszystko skończyło się pomyślnie, możesz twierdzić, że to poszło zgodnie z twoim planem. Przejrzałem cię. Czytam w tobie jak w otwartej księdze, Charles.
— Przyjemnie być otwartą księgą — rzekł Boardman wesoło.
Labiryntowi chyba nie zależało na tym, żeby ich zatrzymać. Zdążając do wyjścia nadal zachowywali wielką ostrożność, ale już niewiele napotkali pułapek i nie było żadnych poważnych niebezpieczeństw. Szybko doszli do statku.
Dali Mullerowi kabinę na dziobie, oddaloną od kwater załogi. Muller uznał, że ta konieczność wynikła z jego stanu, i nie przejawiał ani trochę urazy. Był zamknięty w sobie, przyciszony, opanowany. Chwilami uśmiechał się ironicznie i często miewał w oczach wyraz pogardy. Chętnie jednak słuchał wszystkich poleceń. Okazał już swoją wyższość i teraz się poddawał.
Załoga statku pod dowództwem Hosteena czyniła przygotowania do odlotu. Do Mullera, który pozostawał w kabinie, Boardman przyszedł tym razem sam i bez broni. Jego też było stać na szlachetne gesty.
Usiedli naprzeciw siebie przy niskim stole. Muller czekał w milczeniu, z twarzą niewzruszoną. Po długiej chwili Boardman powiedział:
— Jestem ci wdzięczny, Dick.
— Oszczędź tego nam obu.
— Możesz mną gardzić. Ale ja wypełniam swoją powinność. Tak samo ten chłopiec. Tak samo ty wypełnisz swoją powinność wkrótce. Nie udało ci się zapomnieć, że ostatecznie jesteś człowiekiem z Ziemi.
— Żałuję, że mi się nie udało.
— Tak nie mów, Dick. Wciąż te puste słowa, niepotrzebna zawziętość. Obaj jesteśmy za starzy na to. Wszechświat grozi niebezpieczeństwem. Dokładamy wszelkich starań, żeby się uchronić. Wszystko inne nie ma znaczenia.
Siedział zupełnie blisko Mullera. Odczuwał emanację, ale nie pozwalał sobie ruszyć się z miejsca. Fala rozpaczy bijąca w niego sprawiła, że przygniatało go brzemię starości, jak gdyby miał tysiąc lat. Rozkład ciała, kruszenie się duszy, zagłada galaktyki w ogniu… nadejście zimy… pustka… popioły…
— Kiedy przylecimy na Ziemię — oznajmił rzeczowo — zostaniesz przeszkolony. Dowiesz się o tych radiowych istotach tyle, ile my wiemy, co jednak nie znaczy, że to jest dużo. Potem będziesz zdany już tylko na siebie… Ale z pewnością zrozumiesz, Dick, że miliardy ludzi Ziemi sercem i duszą modlą się o pomyślność twojej misji.
— I kto tu mówi puste słowa? — zapytał Muller.
— Czy jest ktoś, kogo chciałbyś zobaczyć w porcie zaraz po wylądowaniu?
— Nie.
— Mogę przecież nadać wiadomość. Są osoby, Dick, które nigdy nie przestały cię kochać. Będą tam czekały, jeżeli je zawiadomię.
Muller rzekł powoli:
— Widzę w twoich oczach zdenerwowanie, Charles. Czujesz emanację i to cię rozstraja. Czujesz ją we wnętrznościach. W głowie, w klatce piersiowej. Twarz ci szarzeje. Policzki obwisają. Choćby cię to miało zabić, będziesz tu siedział, bo taki już jest twój styl. Ale to dla ciebie piekło. Jeżeli jakaś osoba na Ziemi nie przestała mnie kochać, Charles, mogę zrobić dla niej przynajmniej tyle, że oszczędzę jej tego piekła. Nie chcę spotkać, nie chcę widzieć nikogo. Nie chcę z nikim rozmawiać.
— Jak sobie życzysz — powiedział Boardman. Krople potu zwisały mu z krzaczastych brwi i spadały na policzki. — Może zmienisz zdanie, kiedy będziesz już blisko Ziemi.
— Nigdy nie będę blisko Ziemi — powiedział Muller.
Przez trzy tygodnie studiował wszystko, co było wiadomo o nieznanych olbrzymich istotach spoza galaktyki. Uparł się i nawet nie stąpnął na Ziemię w tym okresie ani też informacji o jego powrocie z Lemnos nie podano do wiadomości publicznej. Dostał kwaterę w jednym z bunkrów na Lunie i mieszkał tam spokojnie pod Copernicusem, chodząc jak robot po szarych, stalowych korytarzach w blasku płonących pochodni. Pokazywano mu sześciany wizji. Prezentowano materiał informacyjny wszelkimi metodami sensorycznymi. Słuchał. Chłonął. Mówił niewiele.
Ludzie unikali styczności z nim, tak samo jak w czasie lotu z Lemnos. Nieraz całymi dniami nikogo nie widział. Gdy go odwiedzano, trzymano się w odległości co najmniej dziesięciu metrów od niego.
Nie miał nic przeciwko temu.
Wyjątek stanowił Boardman, który odwiedzając go trzy razy na tydzień zawsze podchodził za blisko. Wydawało mu się to tanim efekciarstwem ze strony Boardmana. Ten stary swoim dobrowolnym i zgoła zbytecznym narażeniem się na bolesne doznania chce chyba okazać skruchę.
Читать дальше