Nadeszła noc. Rawlins od kilku godzin nie słyszał głosu Boardmana. Mullera nie widział od wczesnego popołudnia. Po placu grasowały zwierzęta, przeważnie małe, z przeraźliwymi zębami i pazurami. A on tym razem przyszedł tu nie uzbrojony. Gotów był zatratować każde z tych zwierząt, które by wśliznęło się między pręty klatki.
Drżał z zimna, chciało mu się jeść. Wypatrywał w ciemnościach Mullera. To wszystko przestało być żartem.
— Słyszysz mnie? — zapytał Boardman. — Wkrótce cię stamtąd wyciągniemy.
— Tak, ale kiedy?
— Wysłaliśmy robota, Ned.
— Wystarczy przecież kwadrans, żeby robot dostał się tutaj. To bezpieczne strefy.
Boardman milczał przez chwilę.
— Muller godzinę temu zatrzymał robota i zniszczył go.
— Nie mogłeś mi powiedzieć od razu?
— Natychmiast wysyłamy kilka robotów jednocześnie — oznajmił Boardman. — Muller z pewnością przeoczy co najmniej jednego. Wszystko idzie doskonale, Ned. Nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.
— Chyba że coś się stanie — burknął Rawlins.
Ale nie przedłużał tej rozmowy; coraz bardziej zziębnięty i głodny oparł się o ścianę i czekał. Patrzył, jak w odległości stu metrów na placu małe, zwinne zwierzątko przyczaja się i zabija zwierzę znacznie większe od siebie. Już po chwili przybiegły tam ścierwojadki, żeby odrywać strzępy krwawego mięsa. Słuchał odgłosów tego targania i rozdzierania. Pole widzenia miał częściowo przysłonięte, więc musiał wykręcać szyję chcąc wreszcie zobaczyć robota wysłanego mu na pomoc. Ale robota nie było.
Czuł się jak człowiek złożony w ofierze, wybraniec śmierci.
Ścierwojadki ukończyły swoją pracę. Cicho ruszyły przez plac ku niemu — małe, podobne do łasic zwierzęta o dużych, zwężających się stopniowo łebkach, łapach łopatkowatych i żółtych, zakrzywionych do wewnątrz pazurach. Błyskały czerwienią źrenic, łypały żółtymi białkami patrząc na niego ciekawie, z namysłem, poważnie. Pyski miały umazane gęstą, purpurową krwią.
Podchodziły. Rawlins zobaczył długi, wąski ryj pomiędzy prętami klatki. Kopnął. Ryj się wycofał. Z lewej strony inny już wsuwał się między pręty. A potem jeszcze trzy.
I nagle te potworki zaczęły przedostawać się do klatki zewsząd.
Boardman w obozie w Strefie F uwił sobie wygodne gniazdko. Jego starość oczywiście sama przez się to usprawiedliwiała. Nigdy nie był spartaninem, a już teraz każąc sobie słono płacić za te uciążliwe i ryzykowne podróże zabierał z Ziemi wszystko, co mu sprawiało przyjemność. Robot za robotem dostarczały jego rzeczy ze statku. W mlecznobiałym kopulastym namiocie urządził mieszkanie prywatne z centralnym ogrzewaniem, draperiami świetlnymi, pochłaniaczem siły ciążenia i nawet z konsolą pełną trunków. Koniak i inne rozkosze miał pod ręką. Sypiał na miękkim nadymanym materacu, przykryty grubą, czerwoną kołdrą, wypchaną włóknem cieplnym. Wiedział, że inni w obozie, chociaż muszą się zadowalać wygodami znacznie mniejszymi, nie żywią do niego urazy. Rozumieją, że Charles Boardman powinien mieszkać dobrze, gdziekolwiek jest.
Wszedł Greenfield.
— Utraciliśmy jeszcze jednego robota, proszę pana — zameldował. — To znaczy w strefach środkowych zostały tylko trzy.
Boardman włożył do ust samoczynnie zapalające się cygaro. Wciągnął dym, przez chwilę to zakładając nogę na nogę, to zdejmując nogę z nogi, potem wypuścił dym nozdrzami i uśmiechnął się:
— Czy Muller i te również unieszkodliwi?
— Obawiam się, że tak. On zna trasy wejściowe lepiej niż my. Wszystkie ma pod kontrolą.
— Wysłaliście choćby jednego robota trasą, której nie mamy na mapach?
— Dwa roboty, proszę pana. Oba przepadły.
— Hmm. Trzeba by wysłać większą ilość robotów jednocześnie. Wtedy będzie nadzieja, że co najmniej jeden ujdzie uwagi Mullera. Chłopiec denerwuje się w klatce. Zmieńcie program, dobrze? Mózg statku poradzi sobie z taktyką dywersyjną, jeżeli ją zaprogramujecie. Powiedzmy, niech dwadzieścia robotów wejdzie naraz.
— Tylko trzy nam zostały — przypomniał Greenfield.
Boardman przygryzł cygaro.
— Trzy tutaj w obozie, czy trzy w ogóle?
— Trzy w obozie. Na zewnątrz labiryntu jest jeszcze pięć. Już zaczynają wchodzić.
— Kto dopuścił do tego? Porozum się z Hosteenem! Trzeba nowe wyprodukować z szablonów. Muszę mieć pięćdziesiąt robotów do jutra rana. Nie, osiemdziesiąt! Co za beznadziejna głupota, Greenfield!
— Tak jest, proszę pana.
— Wynoś się już!
Boardman z wściekłością zaciągnął się dymem cygara. Nakręcił tarczę i podsunęła się butelka koniaku — gęsty, wspaniały, lepki trunek wyrabiany przez ojców proleptykalistów na planecie Deneb XIII. Sytuacja była rzeczywiście denerwująca. Łyknął pół kieliszka koniaku, stracił dech, napełnił kieliszek znowu. Wiedział, że grozi mu zatracenie perspektywy, najgorszy ze wszystkich grzechów. Delikatna natura tej misji trochę mu już doskwiera. Te wszystkie drobne kroczki, maleńkie komplikacje, żmudne zbliżanie się do celu, cofanie się… Rawlins w klatce. Rawlins i jego skrupuły. Muller ze swoim psychopatycznym światopoglądem. Małe zwierzątka, które podskubują człowiekowi pięty, a tylko myślą, jak mu skoczyć do gardła. Tutaj pułapki zastawione przez demony. Tam pozagalaktyczna, przyczajona rasa istot ogromnookich, przedziwnych radiowców, w porównaniu z którymi nawet niejaki Charles Boardman jest czymś nie bardziej wyczulonym niż roślina. Groźba zagłady nad wszystkim. Zirytowany zgasił cygaro w popielniczce i natychmiast spojrzał na ten długi niedopałek ze zdumieniem. Tyle cygara na marne? Samoczynnie już się nie zapali. Ale jest przecież promień podczerwony z generatora. Zapalił cygaro po raz drugi i pykał energicznie, dopóki się nie rozżarzyło. Niechętnym ruchem ręki nacisnął znów klawisz łączności z Nedem Rawlinsem.
Zobaczył na ekranie wybrzuszone pręty w blaskach księżyców i kudłate ryjki błyskające zębami.
— Ned! — powiedział. — Tu Charles. Wysyłamy po ciebie dużo robotów, chłopcze. Uwolnimy cię z tej idiotycznej klatki w ciągu pięciu minut. Słyszysz?! W ciągu pięciu minut!
Rawlins był bardzo zajęty.
To wydawało się nieomal śmieszne. Wprost bez końca nadbiegały i nadbiegały te potworki. Wsuwały pyski między pręty — dwa, trzy jednocześnie. Łasice, norki, gronostaje czy diabli wiedzą jakie zwierzęta — nic tylko zęby i czerwone małe ślepia. Ale jadały przecież padlinę, same nie zabijały. Nie wiadomo, co przyciągało je do klatki. Właziły, gromadziły się wokół Rawlinsa, szorstkimi futerkami ocierały się o jego kostki, uderzały go łapkami, orały mu pazurami skórę, gryzły w łydki.
Zadeptywał je. Przekonał się bardzo szybko, że przyduszając każdemu kark ciężkim butem łamie mu natychmiast stos pacierzowy. Błyskawicznym kopniakiem odrzucał kolejno swoje ofiary w róg klatki, dokąd od razu pędziły hurmem inne małe bestie. Kanibale. Stopniowo wprowadził rytm. Obrót, zdeptanie, kopniak. Obrót, zdeptanie, kopniak. Obrót, zdeptanie, kopniak. Chrup. Chrup. Chrup.
Jednakże gryzły i drapały go okropnie.
Przez pierwszych pięć minut prawie nie miał czasu oddychać. Obrót, zdeptanie, kopniak. Załatwił się tak co najmniej z dwudziestoma w ciągu pięciu minut. W rogu klatki spiętrzyła się sterta postrzępionych malutkich zwłok, przy której węszyły żywe stworzenia, żeby wyszukać co lepsze kąski. Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy ucztowały wszystkie będące w klatce i więcej już nie wchodziło z zewnątrz. Mógł odpocząć. Przytrzymał się pręta, podniósł lewą nogę i zaczął oglądać liczne ranki, draśnięcia, ukąszenia. Czy dają pośmiertnie Krzyż Gwiezdny, jeżeli się umiera na galaktyczną wściekliznę? — zadał sobie pytanie. Nogę miał zakrwawioną od kolana w dół i te skaleczenia, chociaż niegłębokie, piekły i bolały. Nagle pojął, czemu zwierzęta żywiące się padliną przyszły do niego. Mając teraz czas oddychać, poczuł mocny zapach zepsutego mięsa. Nieomal ujrzał je oczami wyobraźni — wielkie ścierwo z brzuchem rozdartym, z czerwonymi, lepkimi wnętrznościami… czarne duże muchy ponad nim… larwy łażące po tym kopcu zgnilizny…
Читать дальше