“Trupia główka… uśmiechnięty listonosz, oblicze szkieletu nałożone na moją twarz”.
Zadrżał na skutek następnego wspomnienia. Kosmyki mgły sprawiły, że pomyślał o superzimnej parze — własnym odbiciu w chłodnej szklanej ścianie podczas spotkania z Cyklopem w Corvallis — oraz dziwnym wrażeniu, jakie odniósł, obserwując szeregi małych, mrugających światełek powtarzających raz za razem ten sam falujący wzór…
Powtarzających…
Nagle wzdłuż kręgosłupa Gordona przebiegł straszliwy chłód.
— Nie — wyszeptał. — Proszę cię, Boże.
Zamknął oczy. Poczuł niemal przemożną potrzebę, by przestawić swe myśli na inny tor, pomyśleć o pogodzie, dokuczliwej Denie albo małej, ładnej Abby z Pine View. O czymkolwiek, byle nie…
— Ale kto zrobiłby coś takiego? — zaprotestował głośno. — Dlaczego mieliby tak postąpić?
Choć z niechęcią, zdał sobie sprawę, że zna powód. Był ekspertem od najważniejszego powodu, dla którego ludzie kłamali.
Przypomniawszy sobie poczerniałe szczątki za Domem Cyklopa, zaczął się natychmiast zastanawiać, w jaki sposób technicy mogliby dokonać tego, co według własnych słów zrobili. Upłynęły już niemal dwa dziesięciolecia, odkąd ostatnio myślał o fizyce i o tym, co może, a czego nie może osiągnąć technika. Lata, które minęły od tego czasu, wypełniała walka o przetrwanie oraz uporczywe marzenia o cudownym miejscu odrodzenia. Nie potrafił określić, co jest, a co nie jest możliwe. Musiał się jednak przekonać, czyjego szalone podejrzenie było zgodne z prawdą. Nie zaśnie, dopóki się nie upewni.
— Przepraszam pana! — zawołał do jednego z farmerów. Zagadnięty obdarzył go szczerbatym uśmiechem i podszedł, kuśtykając.
— Co mogę dla pana zrobić, panie inspektorze? — zapytał, zdejmując kapelusz.
Gordon wskazał punkt na mapie, oddalony w linii powietrznej nie dalej niż dziesięć mil od Buena Vista.
— To Sciotown. Czy zna pan do niego drogę?
— Jasna sprawa, szefie. Jeśli się pan pośpieszy, dojedzie pan tam dziś w nocy.
— Pośpieszę się — zapewnił go Gordon. — Może się pan założyć o własny tyłek, że się pośpieszę.
— Za chwilę, do diabła! Już idę! — krzyknął burmistrz Sciotown. Uporczywe pukanie do drzwi nie chciało ucichnąć.
Herb Kalo ostrożnie uniósł nową lampę naftową wykonaną w komunie rzemieślników, która mieściła się pięć mil na zachód od Corvallis. Wymienił niedawno dwieście funtów najlepszych wyrobów garncarskich ze Sciotown na dwadzieścia tych znakomitych lamp oraz trzy tysiące zapałek z Albany. Był pewien, że ta transakcja jesienią zapewni mu ponowny wybór.
Pukanie stało się głośniejsze.
— No dobra! Lepiej, żeby to było cholernie ważne!
Odsunął rygiel i otworzył drzwi.
Był to Douglas Kee, człowiek, który pełnił akurat nocną straż przy bramie. Kalo zamrugał powiekami.
— Czy coś się stało, Doug? W czym…
— Jeden facet chce się z tobą widzieć, Herb — przerwał mu strażnik. — Nie wpuściłbym go po capstrzyku, ale opowiadałeś nam o nim, kiedy wróciłeś z Corvallis, i nie chciałem, żeby stał na deszczu.
Z ociekającego wodą mroku wynurzył się wysoki mężczyzna w nieprzemakalnym ponczo. Błyszcząca odznaka na jego czapce zalśniła w świetle lampy. Wyciągnął rękę.
— Panie burmistrzu, cieszę się, że znów pana widzę. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Gordon nie spodziewał się, że odrzuci kiedykolwiek propozycję noclegu i gorącego posiłku, by pogalopować w deszczową noc, lecz tym razem nie miał wyboru. Zażądał najlepszego wierzchowca w stajniach Sciotown, lecz gdyby musiał, przebiegłby całą drogę na piechotę.
Źrebica poruszała się pewnie po starej okręgowej drodze, zmierzając w stronę Corvallis. Była odważna. Biegła kłusem z maksymalną szybkością, jaką Gordon uważał za jeszcze w miarę bezpieczną w ciemności. Na szczęście bliski pełni księżyc rozświetlał strzępiaste, pełne dziur chmury nad ich głowami, rzucając na spustoszoną okolicę bladą poświatę.
Gordon obawiał się, że przyprawił burmistrza Sciotown o całkowitą dezorientację już w chwili, gdy wszedł do jego domu. Nie marnując czasu na uprzejmości, przeszedł od razu do rzeczy, każąc Herbowi Kalo pognać do gabinetu po równo złożoną harmonijkę papieru.
Gordon zbliżył wydruk do lampy i — gdy Kalo się przyglądał, przestudiował z uwagą wszystkie linijki tekstu.
— Ile kosztowała pana ta porada, panie burmistrzu? — zapytał, nie podnosząc wzroku.
— Bardzo mało, inspektorze — odparł tamten nerwowo. — Cyklop obniża ceny, odkąd więcej wiosek przystąpiło do paktu handlowego. Dostaliśmy też rabat, bo rada była trochę niejasna.
— Ile? — nie ustępował Gordon.
— Hmm, proszę bardzo. Znaleźliśmy około dziesięciu tych starych, ręcznych gier wideo i do tego jakieś pięćdziesiąt doładowywalnych baterii, z których może dziesięć nadawało się do użytku. Aha, i jeszcze domowy komputer, który nie był za mocno przerdzewiały.
Gordon podejrzewał, że mieszkańcy Sciotown mieli w rzeczywistości znacznie więcej starego sprzętu, który przechowywali z myślą o przyszłych transakcjach. Tak właśnie sam by postąpił.
— I co jeszcze, panie burmistrzu?
— Słucham?
— Pytanie jest wystarczająco jasne — odparł surowym tonem Gordon. — Co jeszcze daliście?
— Ależ nic — Kalo wyglądał na zdezorientowanego. — Chyba żeby wliczyć wóz żywności i wyrobów garncarskich dla sług. Ale to prawie bezwartościowe w porównaniu z całą resztą. Dodajemy takie rzeczy tylko po to, żeby pomagający Cyklopowi uczeni mieli co jeść.
Gordon dyszał ciężko. Jego tętno za nic nie chciało zwolnić. Wszystko się zgadzało. Miał rozdarte serce.
Z mozołem zaczął odczytywać na głos fragmenty komputerowego wydruku:
— …rozpoczynający się wyciek z granic płyt tektonicznych… zmienność retencji wód gruntowych…
Słowa, których nie widział — i o których nie myślał — od siedemnastu lat, wypływały z jego ust. Smakowały jak dawne, wspominane z czułością delikatesy.
— …wariacje proporcji odnowy formacji wodonośnych… jedynie próbna analiza, z uwagi na teleologiczną niepewność…
— Chyba się pokapowaliśmy, o co chodzi Cyklopowi — odezwał się Kalo. — Jak zacznie się susza, zaczniemy kopać w dwóch najlepszych miejscach. Oczywiście, jeśli źle zinterpretowaliśmy jego radę, to będzie nasza wina. Popróbujemy raz jeszcze, w innych punktach, o których wspominał…
Głos burmistrza ucichł, gdyż inspektor stał całkiem bez ruchu, wpatrując się w pustą przestrzeń.
— Delfy — wydyszał Gordon, tylko odrobinę głośniej od szeptu. Potem zaczęła się pośpieszna jazda przez noc.
Lata spędzone w głuszy wzmocniły Gordona, podczas gdy mieszkańców Corvallis rozpieszczał dobrobyt. Niemal śmiesznie łatwo przyszło mu prześliznąć się obok posterunków wystawionych na granicy miasta. Udał się pustymi bocznymi uliczkami na campus oregońskiego uniwersytetu, a stamtąd do dawno opuszczonej Auli Morelanda. Poświęcił dziesięć minut na wytarcie mokrej klaczy i napełnienie obrokiem jej worka. Chciał, by zwierzę było gotowe na wypadek, gdyby szybko go potrzebował.
Pozostał mu tylko krótki bieg przez mżawkę do Domu Cyklopa. Gdy był już blisko, sam sobie kazał zwolnić, choć rozpaczliwie pragnął mieć to wreszcie za sobą.
Skrył się za ruinami starej siłowni, gdyż obok przechodziło dwóch strażników skulonych pod ponczami i z karabinami osłoniętymi przed deszczem. Gdy tak przykucnął za wypalonymi gruzami, wilgoć sprawiła, że poczuł — po wszystkich tych latach — woń spalenizny bijącą od poczerniałych belek i stopionych przewodów.
Читать дальше