Deszcz przestał padać. Srin'gahar czekał, by zabrać Gundersena. Dołączyli do czterech pozostałych nildorów i chociaż była już noc, ruszyli w drogę. Zmarnowali tu sporo czasu, a kraj ponownych narodzin był jeszcze daleko. Nad ranem Gundersen usłyszał grzmot Wodospadów Shangri-la, które nildory nazywały Du'jayukh.
Wyglądało to tak, jakby biała ściana wody spadała z nieba. Nic na Ziemi nie dało się porównać z tą kataraktą o trzech progach. Gundersen i jego nildorscy towarzysze zatrzymali się u stóp wodospadów, gdzie cała kaskada rozlewała się w szeroki, otoczony skalnymi ścianami basen. Sulidor pożegnał się z nimi i sam podążył na północ.
Człowiek wykąpał się w basenie, gdzie woda była chłodna i krystalicznie czysta, a potem zaczęli wspinać się w górę.
Położona prawie na szczycie stacja Shangri-la, jeden z najważniejszych posterunków Kompanii, nie była z dołu widoczna. Niegdyś były też stacje u stóp wodospadu i przy środkowej katarakcie, ale z tych budynków nic już nie pozostało — całkowicie pochłonęła je dżungla. Na szczyt wiodła zygzakami kamienista droga. Kiedy Gundersen ujrzał ją po raz pierwszy, sądził, że to dzieło inżynierów wysłanych przez Kompanię, ale potem dowiedział się, że to naturalna grań, którą nildory poszerzyły i pogłębiły, by ułatwić sobie wędrówkę na miejsce ponownych narodzin.
Miarowy rytm wspinaczki ukołysał Gundersena i sen zaczynał mu kleić powieki. Trzymał się kurczowo rogów Srin'gahara i modlił by nie spaść, jeśli się zdrzemnie. W pewnej chwili przebudził się gwałtownie — trzymał się tylko lewą ręką, całe ciało obsunęło się na bok nildora i wisiało nad przynajmniej dwustumetrową przepaścią.
Na godzinę przed zmierzchem osiągnęli szczyt wodospadu. Stacja Shangri-la była na pozór niezmieniona: trzy niejednakowe bloki z ciemnego mieniącego się plastyku i starannie utrzymane ogrody, pełne niezwykłych, tropikalnych roślin. Przy każdym wykuszu budynku była obrośnięta pnączami weranda z widokiem na rzekę. Gundersen poczuł suchość w gardle i sztywność w nogach.
— Jak długo możemy tu pozostać? — spytał Srin'gahara.
— A jak długo byś sobie życzył?
— Dzień, może dwa — nie wiem jeszcze. Zależy, jak zostanę powitany.
— Możemy zrobić krótką przerwę w podróży — oświadczył
nildor. — Ja i moi przyjaciele będziemy obozować w zaroślach. Kiedy uznasz, że nadeszła pora ruszać dalej, przyjdź do nas.
Nildory odeszły, a Gundersen skierował się w stronę stacji. U wejścia do ogrodu zatrzymał się. Drzewa były sękate i pochylone, miały długie, szerokie, pierzaste liście, zwisające do dołu. Górska flora różniła się od roślin na południu, choć i tutaj panowało ustawiczne lato. Z budynku przebłyskiwały światła. Wszystko tutaj wydawało się zdumiewająco uporządkowane i stanowiło ostry kontrast ze zrujnowaną stacją wężów oraz z koszmarem na stacji grzybowatych ślimaków. Nawet ogród przy hotelu nie był zadbany do takiego stopnia.
Na ścieżce, blokując Gundersenowi drogę, stanęła masywna, dwunożna postać, która wyłoniła się z cienia. Gundersen pomyślał najpierw, że to sulidor, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to tylko robot, prawdopodobnie ogrodnik.
— Człowieku, skąd się tu wziąłeś? — zapytał głębokim głosem.
— Jestem gościem — odparł Gundersen — podróżnikiem, który szuka schronienia na noc.
— Czy kobieta cię oczekuje?
— Z pewnością nie. Będzie jednak chciała mnie zobaczyć. Powiedz jej, że jest tu Edmund Gundersen. Robot popatrzył na niego uważnie.
— Powiem jej. Zostań, gdzie jesteś i niczego nie dotykaj.
Gundersen czekał. Czas płynął. Mrok stawał się głębszy, pojawił się jeden księżyc. Niektóre drzewa w ogrodzie zaczęły świecić. Wiatr zmienił kierunek i przyniósł mu płynący z oddali odgłos rozmowy nildorów.
Wreszcie robot wrócił.
— Kobieta chce ciebie widzieć. Idź dalej aleją i wejdź do budynku — powiedział.
Gundersen wszedł na stopnie schodów. Na werandzie zauważył dziwne rośliny w doniczkach. Poustawiane byle gdzie jakby czekały na przesadzenie do ogrodu. Niektóre chwiały wąsami i mrugały zachęcająco światełkami, by znęcić upatrzoną ofiarę. Gundersen wszedł do wnętrza, a nie widząc nikogo na dole chwycił sprężystą lianę i znalazł się na werandzie pierwszego piętra.
— Seena? — zawołał.
Była na werandzie, opierała się o poręcz. W świetle dwóch księżyców zobaczył głęboką szczelinę między jej pośladkami i pomyślał, że postanowiła powitać go bez ubrania. Gdy się odwróciła, okazało się jednak, że jakiś dziwny strój okrywa przód jej ciała. Była to jasna, galaretowata masa, bezkształtna, z purpurowymi cętkami i metalowym połyskiem, coś jakby olbrzymia ameba. To coś otaczało jej brzuch i uda. Biodra i ramiona pozostawały nagie. Masa ta była w pewnym stopniu żywa, bo zaczynała rozpływać się, najwyraźniej z własnej woli, wysyłając wypustki, które otoczyły lewe udo i prawe biodro Seeny.
Niesamowitość tego stroju wprawiła go w zdumienie i jakieś zakłopotanie. Sama Seena poza tym wydawała się dawną Seena. Przytyła trochę, jej piersi stały się cięższe, biodra szersze, pozostała jednak w dalszym ciągu atrakcyjną kobietą w kwiecie wieku. Ale dawna Seena nie pozwoliłaby za nic w świecie, by coś tak dziwacznego dotykało jej skóry.
Nie spuszczała z niego wzroku. Jej lśniące, czarne włosy spadały do ramion, jak niegdyś. Na twarzy nie miała żadnych zmarszczek. Patrzyła mu prosto w oczy, bez zażenowania, stopy mocno opierała o ziemię, ramiona opadały spokojnie, głowę trzymała wysoko uniesioną.
— Sądziłam, że już nigdy tu nie wrócisz, Edmundzie — powiedziała.
Dawniej mówiła zbyt szybko, nerwowo, głosem o ton może nawet zbyt wysokim. Teraz była całkowicie swobodna, a głos jej brzmiał jak doskonale nastrojona wiolonczela.
— Czemu wróciłeś? — spytała.
— To długa historia, Seeno. Sam nawet nie wszystko rozumiem. Mogę zostać tu na noc?
— Ależ naturalnie. Nie musisz pytać!
— Doskonale wyglądasz, Seeno. Spodziewałem się, że pewnie po tylu latach…
— Zrobiła się ze mnie stara baba?
— Ach, nie!
Spojrzał jej w oczy i przeraził się: były zimne, nieruchome, szklane. Przypomniało mu to ten straszny wyraz oczu Dykstry i jego towarzyszki.
— Ja… właściwie nie wiem, czego się spodziewałem.
— Z tobą także czas dobrze się obszedł, Edmundzie. Masz teraz twarz bardziej surową, w ciągu tych lat zgubiłeś młodzieńczą miękkość, stałeś się stuprocentowym mężczyzną. Nigdy nie wyglądałeś lepiej.
— Dziękuję ci.
— Nie pocałujesz mnie? — spytała.
— O ile mi wiadomo, jesteś mężatką.
Drgnęła i zacisnęła jedną pięść. To, co miała na sobie, również zareagowało, barwa jego pociemniała i wypuściło drugi pseudokokon.
— Gdzie się o tym dowiedziałeś?
— Na wybrzeżu. Van Beneker powiedział, że wyszłaś za mąż za Jeffa Kurtza.
— Tak, wkrótce potem, jak wyjechałeś.
— Rozumiem. On jest tutaj? Zignorowała pytanie.
— Nie chcesz mnie pocałować? A może masz zasady zabraniające całowania żon innych mężczyzn?
Zmusił się do uśmiechu. Niezręcznie, z zakłopotaniem, pochylił się, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Starał się pocałować ją w usta, ale tak, by w żaden sposób nie dotknąć ameby. Uchyliła się od pocałunku.
— Czego się obawiasz? — spytała.
— Denerwuje mnie to, co masz na sobie — wyznał Gundersen.
Читать дальше