Wobec strasznego bólu takie stuknięcie było niczym ukąszenie komara, ale Ason starał się być ostrożny. I przesadził z tą ostrożnością, ranny bowiem nie przestał krzyczeć. Drugi, bardziej zdecydowany cios załatwił sprawę.
Spod kamienia wyciekło tylko trochę krwi, tak ciasno przylegały do siebie obie powierzchnie. Ręka tkwiła między nimi aż do łokcia. Ason wydarł ze swego odzienia pasek skóry i obwiązał ciasno przedramię biedaka.
— Trzymaj go, żeby nie spadł — rozkazał najbliższemu mężczyźnie, sprawdził, czy nie stoi na tłuszczu i uniósł miecz nad głowę.
Ciął dokładnie w łokciu. Nieprzytomny ranny zadygotał.
— Weźcie go na dół — polecił.
— Chyba już nic nam nie grozi — powiedział wciąż blady Inteb i Ason otoczył go ramieniem.
— Zawsze coś może się zdarzyć. Nie przejmuj się.
— Przez chwilę myślałem, że wszystko…
— Ale tak się nie stało. Dobrze budujesz, Intebie. Dzieło prawie skończone.
— Ta krew i szczątki ręki zostaną tam na zawsze.
— Nie jest źle, gdy krew spaja kamienie. Pod każdą z kolumn bramy w Mykenach leży jeden niewolnik, by mur dobrze trzymał. Nie przejmuj się. Dokończymy?
Inteb odsunął się i ścisnął razem roztrzęsione dłonie.
— Tak, oczywiście. Trzeba. Zaraz. Mało zostało.
Niektórzy nie chcieli wracać do pracy, ale widok zakrwawionego miecza Asona przekonał ich całkiem skutecznie. Powoli i z licznymi przerwami usunięto deski z drugiej strony, aż kamień stuknął o kamień. Inteb z ulgą położył nań dłonie.
— Oto twój łuk, Asonie. Gotowy na święto Samhain. Czegoś takiego nigdy jeszcze tu nie widziano. Będziesz królem, Asonie.
Wojownicy wkoło nie pojęli wiele z tych słów, ale widok przemawiał do ich wyobraźni. Zanieśli się krzykiem aż do ochrypnięcia i tylko ten jeden, który spadł ze szczytu, leżał cichy i martwy.
Ciemna sylwetka kamiennego łuku pośrodku kręgu obwałowań widoczna była już z daleka. Budynki wkoło tylko podkreślały jej majestat. Wojownicy z innych szczepów witali widok okrzykami, ich wodzowie zaś kręcili wąsa i przygryzali wargi. Albi z tobołami też podziwiali dzieło. Pamiętali grobowce zbudowane przez przodków i tym bardziej doceniali kunszt Egipcjanina. Ludzie z plemienia Donbaksho wędrowali często wiele dni, z towarem albo i bez, żeby tylko rzucić okiem na nowy cud. Nawet myśliwi z leśnych plemion podkradali się w pobliże grodziska i przez wiele godzin wpatrywali się w to coś, by potem wrócić do puszczy.
Geramani nadeszli z zachodu, gdzie wylądowali na wyspie. Tworzyli jedną grupę. Ich kobiety dorównywały wzrostem mężczyznom i wszyscy nieśli wielkie paki, czasem większe niż oni sami. Też słyszeli już, że jest tu coś do obejrzenia.
Święto Samhain. Rok miał się ku końcowi, nadciągała zima. Pora spędzania bydła z pastwisk, pora uboju, uczt, handlu i picia. Pora na obieranie nowych wodzów i uroczyste palenie jeńców. Czas dobry na wszystko.
Również i na zebranie wszystkich szczepów Yernich. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie było i wszyscy wciąż zastanawiali się, czemu ma służyć takie zgromadzenie. Jednak wodzowie chcieli się pokazać w pełnej gali. Każdy z nich usłyszał, że pozostali już się zgodzili. To ostatnie wynikało z podpowiedzi Inteba, który dość długo obracał się w świecie polityki i wiedział, jak przekonać niezdecydowanych. Bo i jaki wódz-byk chciałby stanąć sam przeciwko sojuszowi reszty wodzów? Tak zatem wypolerowali wszystkie swe brązy i ozdoby na wysoki połysk i przyszli. Do Dun Ason ściągnęło też wielu innych, a wciąż zjawiali się następni. Nigdy jeszcze za ludzkiej pamięci nie było takiego święta Samhain.
Po obu stronach kamiennego łuku zbudowano po dwa łuki drewniane dla pozostałych wodzów. Ason był szczodry. Wykorzystano najdłuższe belki, pobielono je i wbito solidnie w ziemię, tak że każdy z wodzów zasiadł pod łukiem dwukrotnie większym, niż kiedykolwiek dotąd, a i tak konstrukcja Mykeńczyka była najwyższa.
Łuk z białego kamienia górował zdecydowanie. Oto była brama do Moi Mell, Ziemi Obiecanej. Na szczycie pysznił się wypchany byk obwieszony złotem, orężem i odciętymi głowami. Nie do wiary, że to był kamień, a nie drewno. Kamień twardy jak głowica topora. Skała. Wodzowie siedzieli i popijali w milczeniu. Ile razy próbowali podnieść oczy, tak zawsze wcześniej czy później ogrom kamieni przyciągał ich spojrzenie.
W nowym, okrągłym domu tuż za obwałowaniem Ason nakładał świeżo wyczyszczone pancerze. Gdy wiązał je rzemieniami, leżące w futrach na podłodze dziecko za-szczebiotało na widok błyszczących blach. Ason przysunął tarczę bliżej, by mogło musnąć ją rączkami.
— Wódz Maklorbi rozmawiał w nocy z druidem Ne-medem — powiedziała Naikeri. — Sama nie widziałam, ale kobiety mi powiedziały.
— Nie obchodzi mnie babskie gadanie.
— A powinno. Nemed ciągle trzyma z rodziną Uali. Odczytuje dla nich znaki.
— Martwy Uala nie może mi zaszkodzić.
— Ale żywi owszem. Wystarczy, że dogadają się ze zmarłym.
— Nie boję się ani żywych, ani martwych. Gryzę lepiej od nich. — Pokazał ostrze miecza, po czym zatknął broń za pas.
— Ale nie zaszkodzi wiedzieć. Zostałeś wodzem, chociaż zgodnie z tradycją powinien nim zostać ktoś z rodziny Uali. Nie zapomną tak łatwo, że kiedyś byli na szczycie. Teraz nic nie znaczą.
Ason nałożył hełm i nawet nie odpowiedział. Chłopiec rozpłakał się, gdy zabrał mu tarczę. Naikeri podniosła i przytuliła syna.
Ason pojawił się, w chwili gdy przyniesiono pieczyste. On miał prawo odciąć sobie pierwszą porcję, taką godną bohatera. Potem miała zacząć się właściwa uczta. Zapachniało smakowicie przypieczoną skórą i topionym tłuszczem. Tusza zawisła na żerdziach. Lochę złapano jeszcze latem, potem tuczono ją, aż zrobiła się okrągła niczym kłoda. Jej potomstwo zjedzono już dawno. Ason wyciągnął nóż i sprawdził kciukiem ostrze.
— Jestem Maklorbi — odezwał się nagle wódz plemienia z północy i wstał. — Szedłem sto i sto mil, aby być na uczcie i przywiodłem stu ludzi. Nad moimi drzwiami wisi więcej głów, niż stu ludzi może zliczyć. Zabiłem stu wojowników w bitwie. To ja utnę pierwszy kęs.
Zapadła cisza. Maklorbi przesunął palcami po wąsach, uderzył się w muskularną pierś. Przypominał mocarne drzewo, doświadczone przez liczne wichury. Ramiona miał grube jak nogi zwykłego wojownika. Znany był z waleczności. A teraz wyzywał Asona przy jego własnym ogniu. Naikeri miała rację, szykowały się kłopoty. Ason rozejrzał się. Wszyscy wpatrywali się w niego i wiedział, że nie może zignorować zaczepki. Nie chciał rozlewu krwi, ale cóż miał uczynić? Maklorbi będzie musiał umrzeć.
— Ja potnę mięso — powiedział Ason, unosząc sztylet. Maklorbi dopiero teraz na niego spojrzał.
— Jestem Maklorbi i moje imię budzi strach. Sypiam z głową wodza pod kolanem. Tej nocy zasnę z głową Asona.
Teraz wszystko było już jasne. Ason odłożył nóż i sięgnął po miecz. Maklorbi wskazał na siebie, na swój łuk.
— Mam złoto i każdy może je zobaczyć. Zdobyłem w walce hełmy i zbroje i też każdy je widzi. Walczyłem z ludźmi zza morza i zdobyłem to wszystko. Walczyłem jak walczą Yerni, ze sznurem z włosów na szyi, z moim nożem i toporem w dłoni, z tarczą mą na ramieniu. Ręce miałem nagie, pierś nagą i nogi nagie, a wąsy i włosy białe. Tak się walczy. Tak walczy wódz-byk Yernich. Zwiemy się Yerni.
Jego wojownicy poparli wodza krzykiem. Maklorbi klasnął dłońmi o uda. Kilku mężów w kręgu uczyniło to samo, większość jednak zaszemrała i rozejrzała się na boki.
Читать дальше