— Importowany za wielkie pieniądze, kupowany z karawan wędrujących aż do Chin — szepnął Capistrano. — Bizantyńczycy nie skradli jeszcze sekretu produkcji jedwabiu.
Popołudniowe słońce, padające z wysoka na białe szaty, otoczyło procesję dostojników takim blaskiem, takim pięknem, że nawet doświadczony kurier, który przecież wielokrotnie obserwował podobne uroczystości, wydawał się poruszony.
Dygnitarze powoli, niezmiernie powoli, zbliżali się w naszym kierunku.
— Wyglądają jak płatki śniegu — szepnął stojący za mną mężczyzna. — Jak tańczące płatki śniegu.
Wielcy tego świata defilowali przed nami przez przeszło godzinę. Zapadł zmrok. Za duchownymi i książętami maszerowali cesarscy żołnierze, niosący płonące świece, migające w coraz gęstszym mroku niczym miliony gwiazd. Potem znów szli mnisi z medalionami i ikonami, a za nimi książę królewskiej krwi, niosący gaworzącego, tłustego niemowlaka, przyszłego wielkiego cesarza Teodozjusza II, wreszcie pojawił się także sam cesarz Arkadiusz, odziany w cesarską purpurę. Cesarz Bizancjum! Powtarzałem sobie w myśli te słowa chyba z tysiąc razy. Oto ja, Judson Daniel Elliott III stoję z obnażoną głową tu, pod bizantyńskim niebem, w roku 408, przede mną zaś przed chwilą przeszedł cesarz Bizancjum, zamiatając ziemię cesarską purpurą. Oczywiście, monarchą tym był zwykły Arkadiusz, mdły, przeciętny, wypełniający czas między dwoma Teodozjuszami, a jednak zadrżałem. Miałem wrażenie, że ziemia ugina mi się pod stopami.
— Źle się czujesz? — wyszeptała zaniepokojona Clotilde.
Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Błagałem wszechświat, by znieruchomiał. Oszołomił mnie on, zwykły Arkadiusz. Co by się stało, gdyby był to Justynian? Konstantyn? Aleksy?
Wiecie, jak to jest. W końcu przyszło mi spotkać i tych wielkich, ale wówczas za często już skakałem pod prąd. Byłem pod wrażeniem, ale nie wydawali mi się już bogami. Jeśli chodzi o Justyniana, pamiętam tylko, że miał katar i kichał, lecz co do Arkadiusza… kiedy o nim pomyślę, słyszę głos trąb, widzę gwiazdy wirujące na niebie.
Noc spędziliśmy w gospodzie z widokiem na Złoty Róg. Na drugim brzegu, gdzie w przyszłości stanął Hilton i gmachy Urzędu Skarbowego, widzieliśmy wyłącznie nieprzeniknioną ciemność. Gospoda była całkiem duża, drewniana; na parterze znajdowała się garkuchnia, a ponad nią wielkie sale w stylu dormitorium. Spodziewałem się, że będę musiał spać na podłodze, na rozrzuconej niedbale słomie, ale nie, mieliśmy do dyspozycji coś w rodzaju łóżek oraz materace wypchane szmatami. Urządzenia sanitarne znajdowały się na zewnątrz, za budynkiem, łazienek zaś nie było — pożądający czystości ciała mogli przecież korzystać z publicznych łaźni. Nasza dziesiątka miała wspólny pokój; na szczęście nikomu to nie przeszkadzało. Clotilde rozebrała się i natychmiast zademonstrowała wszem wobec sińce, które palce handlarza zostawiły na jej miękkim białym udzie. Jej kanciasta przyjaciółka znów zrobiła ponurą minę, bo nie miała nic do zademonstrowania.
Tej nocy niewiele spaliśmy. Przede wszystkim przeszkadzał nam hałas — cesarski chrzest świętowano hucznie w całym mieście, niemal do świtu. A poza tym… któż zdolny byłby spać wiedząc, że już za chwilę słońce wstanie pewnego dnia w V wieku naszej ery?
Poprzedniej nocy, odległej o szesnaście stuleci z prądem, Capistrano jakże uprzejmie pomógł mi podczas ataku ostrej bezsenności. Teraz powtórzył dobry uczynek. Stałem przy szczelinie zastępującej okno, przyglądając się rozpalonym na ulicach ogniskom, a on zauważył mnie, podszedł i powiedział:
— Rozumiem. To ten pierwszy raz. Nie możesz zasnąć?
— Nie mogę.
— Chcesz kobiety?
— Nie chcę.
— To co, pójdziemy się przejść?
— A możemy tak ich zostawić? — spytałem, spoglądając na naszych turystów.
— Nie odejdziemy daleko. Będziemy tuż przy drzwiach na wypadek, gdyby zaczęły się kłopoty.
Było ciepło — lecz nie gorąco — i parno. Z okolicznych tawern dobiegały strzępki lubieżnych piosenek. Poszliśmy w tym kierunku; gospody nadal były otwarte i pełne pijanych żołnierzy. Śniade prostytutki sprzedawały swój towar. Jedna z nich, z pewnością nie mająca jeszcze szesnastu lat, między nagimi piersiami zawiesiła monetę. Capistrano trącił mnie; roześmieliśmy się na ten widok.
— Jak myślisz, to ta sama moneta? — spytał. — Tylko piersi inne?
Wzruszyłem ramionami.
— Może to te same piersi — odparłem myśląc o nie narodzonej jeszcze dziewczynie, którą mogłem mieć za grosze w Yedikule zeszłej nocy. Capistrano kupił dwie butelki ciężkiego greckiego wina. Wróciliśmy do gospody, usiedliśmy cichutko na dole i piliśmy, by odpędzić ciemność.
Właściwie mówił tylko on. Jak to się zdarza w przypadku wielu kurierów, życie miał skomplikowane, trudne i szedł przez nie krętą ścieżką. Opowiedział mi to i owo o sobie pomiędzy haustami wina. Spadkobierca szlacheckiej hiszpańskiej rodziny (historię o babce Turczynce poznałem kilka miesięcy później, kiedy był znacznie bardziej pijany), wczesne małżeństwo z dziewicą równie arystokratycznego pochodzenia, wykształcenie zdobyte na wydziałach najbardziej ekskluzywnych europejskich uniwersytetów. A potem niewytłumaczalny upadek, utrata ambicji, utrata fortuny, utrata żony.
— Moje życie załamało się, kiedy miałem dwadzieścia siedem lat — powiedział. — Potrzebowałem całkowitej reintegracji osobowości. Jak widzisz, pracowałem nad tym, ale nie odniosłem stuprocentowego sukcesu.
Dalej opowiadał mi o kolejnych czasowych związkach, o przygodach zdecydowanie kryminalnych, o eksperymentach z halucynogenami, przy których ziele i latacze to sama niewinność, a wreszcie stanął przed alternatywą: akces do Służby Czasowej albo samobójstwo.
— Podłączyłem się do terminala i po prostu spytałem. Tak zostaję kurierem. Nie — wypijam truciznę. Odpowiedź brzmiała „tak”. No i tu jestem — stwierdził dopijając wino.
Dla mnie tej nocy Capistrano był cudownym objawieniem idealną jednością zrozpaczonego, tragicznego bohatera romantycznego i dramatyzującego szarlatana. Lecz oczywiście byłem pijany i bardzo młody. Wyznałem, jak bardzo go podziwiam za wysiłek, który wkłada w próby zrozumienia samego siebie, myśląc jednocześnie, że powinienem uczyć się od niego tak twarzowo poddać się nieszczęściu, tak uroczo zagubić się w rzeczywistości.
— Chodź — powiedział, kiedy dopiliśmy wino. — Pora pozbyć się zwłok.
Wrzuciliśmy flaszki do Złotego Rogu. Na niebie pojawiły się pierwsze złote pasma. W drodze powrotnej do gospody Capistrano rzekł jeszcze:
— Wiesz, mam takie niewinne hobby. Tropię swych przodków. Prowadzę skromne, prywatne badania genealogiczne. Spójrz! Spójrz na te nazwiska! — Wyciągnął niewielki, gruby notes. — W każdej odwiedzanej epoce — tłumaczył mi — wyszukuję swych przodków i zapisuję tu ich dane. Poznałem ich już kilkuset, aż do XIV wieku. Czy zdajesz sobie sprawę, jak wielu człowiek ma przodków? Mamy dwoje rodziców, każde z nich ma dwoje rodziców… cofnij się o cztery pokolenia i już jest ich trzydzieścioro dwoje.
— Interesujące hobby — zauważyłem.
Oczy mojego nowego przyjaciela płonęły.
— To więcej niż hobby! Więcej niż hobby! To kwestia życia i śmierci. Zauważ, przyjacielu… kiedy życie zaczyna mi się przykrzyć bardziej niż zazwyczaj, myślę o tym, że wystarczy skoczyć pod prąd, znaleźć jednego, tylko jednego człowieka spośród nich… i zniszczyć go — na przykład zabić w dzieciństwie. A potem wrócić do naszej teraźniejszości. W chwili powrotu, błyskawicznie i bez bólu, przestaję kiedykolwiek istnieć.
Читать дальше