Nigdy nie była w wieży osobiście; zawsze kontaktowała się z miastowcami wyłącznie za pośrednictwem kanałów komunikacyjnych. Widać po niej ogromną ciekawość. Chce, aby Michael opisał jej, jak wyglądają pomieszczenia mieszkalne, szkoły i obiekty wypoczynkowe; jak działa transport z całym systemem szybociągów. Kto przyrządza jedzenie? Kto decyduje o wyborze zawodów dla dzieci? Czy wolno podróżować z miasta do miasta? Gdzie mieszkają ci wszyscy nowi ludzie? Jak, żyjąc tak blisko jedno drugiego, udaje im się uniknąć wzajemnej nienawiści? Czy nie czują się jak więźniowie? Tysiące, upchnięte razem jak pszczoły w ulu — jak można to wytrzymać? A stęchłe powietrze, blade sztuczne światło, izolacja od prawdziwego świata? To niepojęte, jak można wieść tak ograniczone życie. Michael stara się jej powiedzieć, że nawet on, uciekinier z wyboru, szczerze kocha swój miastowiec. Jego subtelną równowagę potrzeb i pragnień; ten wyrafinowany ustrój społeczny zaplanowany tak, by maksymalnie zmniejszyć tarcia i frustracje; poczucie wspólnoty z własnym miastem i wioską; gloryfikację rodzicielstwa i gigantyczne sztuczne mózgi w rdzeniu instalacyjnym, które koordynują przeplatające się delikatnie rytmy życia w budowli. Przedstawia miastowiec jako pełne poezji arcydzieło międzyludzkich związków, cud cywilizacyjnej harmonii. Jego słowa robią się coraz bardziej żarliwe i górnolotne. Artha wydaje się słuchać jak urzeczona. A Michael mówi i mówi; w jakimś wymownym uniesieniu opisuje urządzenia toaletowe i sypialne, ekrany i terminale danych, przetwarzanie i uzdatnianie odchodów, spalanie odpadów stałych i generatory pomocnicze, które wytwarzają elektryczność, gromadząc nadmiar ciepła ludzkich ciał; opowiada o otworach wentylacyjnych i obiegu powietrza, o złożonej strukturze społecznej pięter: tu — pracownicy obsługi technicznej, tam — robotnicy przemysłowi, uczeni, artyści, inżynierowie, konserwatorzy komputerowi i administratorzy. Wspólne dormitoria dla starców, dla nowożeńców, ślubne obyczaje, cudowna wzajemna tolerancja przy surowym egzekwowaniu przykazania zabraniającego samolubstwa, Artha potakuje głową, dopowiadając za niego słowa, kiedy urywa w pół zdania i pędzi do następnego. Jej twarz rumieni się z podniecenia, jak gdyby też dała się porwać wzniosłości jego opisu. Po raz pierwszy zdaje się rozumieć, że upchnięcie setek tysięcy istnień w jednej budowli na całe życie niekoniecznie musi być czymś okrutnym i nieludzkim. Ciągnąc swój opis, Michael zastanawia się, czy aby nie daje się ponieść własnej retoryce; przecież to, co mówi, musi brzmieć jak najżarliwsza propaganda stylu życia, w którego wartość bądź co bądź poważnie zwątpił. Mimo to nie przerywa opisu monady, samorzutnie pochwalnego w swojej wymowie. Nie będzie krytykował. W końcu ludzkość nie miała innej drogi rozwoju i pionowe miasta były po prostu koniecznością. Są takie piękne. Wspaniale złożone, przemyślne konstrukcje. Oczywiście, przyznaje Michael, zewnętrzny świat też kryje wiele piękna — właśnie tego wybrał się szukać, ale to głupie uważać miastowiec za twór poroniony, budzący wstręt i obrzydzenie. Na swój własny sposób jest czymś doskonałym. Jedyne w swoim rodzaju, unikalne rozwiązanie kryzysu demograficznego. Heroiczna odpowiedź na arcytrudne wyzwanie. Wydaje mu się, że mimo wszystko trafia do przekonania tej wychowanej pod piekącym słońcem, ale chłodnej i przenikliwej rolniczce. Jego upojenie własnymi słowami przemienia się w coś nieodparcie erotycznego: czuje, jak porozumiewa się z Arthą, dociera do jej umysłu; jak podążają razem w sposób, który jeszcze wczoraj żadne z nich nie uznałoby za możliwy. Dla Michaela ten nowy rodzaj bliskości jest czymś wyraźnie fizycznym i zmysłowym. Dochodzi do głosu naturalny sposób myślenia mieszkańca monady: wszyscy są dla siebie wzajemnie dostępni, wszyscy i zawsze. Trzeba przypieczętować tę intymność wspólnotą ciał. Przecież to normalna forma umocnienia ich duchowej więzi — przejść od konwersacji do kopulacji. Osiągnęli już taką bliskość. Oczy Arthy tak błyszczą. Ma takie drobne piersi. Przypomina mu Micaelę. Nachyla się w jej stronę. Jego lewa ręka prześlizguje się przez zasłonę jej ramion, palce szukają i odnajdują pierś; Michael nakrywa ją dłonią. Dotknięciami nosa zrównuje jej szczękę z linią własnych ust, kierując wargi w stronę płatka ucha. Drugą ręką obejmuje ją w talii, próbując rozszyfrować tajemnicę zapięcia jej jednoczęściowego stroju. Jeszcze chwila i będzie ją miał nagą. Ciało przy ciele, preludium zespolenia. Zręczne, doświadczone palce szukają drogi do wejścia. I nagle:
— Dosyć. Przestań.
— Nie mówisz poważnie, Artha.
Właśnie udaje mu się rozluźnić jej świecące, czerwone okrycie. Dalej ściska mocno twardą i małą pierś. Jego usta w pogoni za jej ustami.
— Jesteś taka spięta. Rozluźnij się. Seks jest błogosławienny. Kochać się to…
— Zostaw mnie.
Znów jest ostra jak krzemień. Szorstkie, zdecydowane polecenie. Nagle zaczyna wyrywać się z jego objęć.
Może to jakiś seksualny obyczaj wieśniaków? Udawany opór? Artha mocno przytrzymuje swój strój i odpycha go łokciem, próbując jednocześnie przyciągnąć do siebie kolano. Michael opasuje ją ramionami, starając się przycisnąć sobą do podłogi. Nie przerywa pieszczot. Całuje. Mruczy szeptem jej imię.
— Puść mnie — słyszy w odpowiedzi.
To dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Normalna kobieta, z krwi i kości, szamocze się, odrzucając z niechęcią jego zaloty. W miastowcu za coś takiego mogliby skazać ją na śmierć. Niebłogosławienna odmowa współobywatelowi. Ale to nie jest miastowiec. To nie miastowiec. Jej opór rozpala go jeszcze bardziej; jak by nie było, już parę dni obywa się bez kobiety — najdłuższy okres abstynencji, jaki pamięta; jego męskość jest nabrzmiała i twarda do granic wytrzymałości, niczym rozżarzony miecz. Żadnych uników; po prostu musi w nią wejść, i to jak najszybciej.
— Artha. Artha. Artha — dyszy jego ustami najpierwotniejszy instynkt.
Jej ciało uwięzione pod nim. Precz z przepaską; w trakcie walki rejestruje kątem oka smukłe uda, matowokasztanową deltę łona. Płaski, dziewczęcy brzuch kobiety, która nigdy nie rodziła. Gdyby tylko udało mu się ściągnąć jakoś ubranie, nie wypuszczając jej spod siebie. Mocuje się z nim jak jakiś demon. Jego szczęście, że odwiedzając go w celi nie wzięła ze sobą broni. Uważaj! Ale ma oczy! Jęczy i dyszy. Dzikie razy pary okładających go pięści. Czuje słony smak krwi na pękniętej wardze. Napotyka jej wzrok i targa nim przerażenie. Zawzięte, mordercze spojrzenie. Lecz im dłużej się z nią zmaga, tym silniej jej pożąda. Co za dzikuska! Jeśli tak walczy, to jak musi się kochać! Wciska kolano między jej nogi i wolno, z wysiłkiem rozchyla je. Artha zaczyna krzyczeć; próbuje zamknąć jej usta pocałunkiem, ale jej zęby tylko czekają, żeby gryźć. Paznokcie rozorują mu plecy. Jest zdumiewająco silna.
— Artha — mówi błagalnie. — Nie broń się. To jakiś obłęd. Gdybyś tylko…
— Bydlę!
— Gdybyś tylko pozwoliła mi pokazać, jak bardzo kocham…
— Zboczone zwierzę!
Jej kolano zmierza w kierunku jego krocza. Michael przekręca się, próbując uniknąć najboleśniejszego ciosu, ale uderzenie i tak go dosięga. Ona wcale nie odgrywa skromnisi. Jeśli chce ją mieć, musi ją pokonać, unieszkodliwić. Ma zgwałcić nieprzytomną kobietę? Nie. Nie zrobi tego. To wszystko jest nie tak. Ogarnia go żal. Nagle całe pożądanie opada. Michael zsuwa się z Arthy i zostaje na klęczkach przy oknie, gapiąc się w podłogę. Oddycha ciężko. No idź, powiedz starszym, co zrobiłem. Rzućcie mnie na pożarcie waszemu bogu. Artha staje nad nim, naga, i z ponurą miną nakłada swoje okrycie. Słychać jej chrapliwy oddech.
Читать дальше