Sprawdziłem najpierw, czy moje notatki i rysunki są tam, gdzie je zostawiłem. Były. Wyciągnąłem je i rzuciłem na podłogę, a potem zabrałem się do demontażu prototypu. Nikt inny nie znał tak dobrze jak ja tej konstrukcji. Poza tym nie zależało mi, by model na tym nie ucierpiał. Pomimo to tyrałem prawie przez godzinę, choć zwijałem się jak w ukropie.
Właśnie układałem w bagażniku ostatni fragment — podwozie krzesła na kółkach — kiedy usłyszałem, że Pit zaczął lamentować. Zakląłem i od razu pospieszyłem na tyły domu. Trafiłem w sam środek wrzawy bitewnej.
Przyrzekłem sobie, że będę delektował się każdą sekundą triumfu Pita. Przez siatkę tylnych drzwi błyskało zapalone gdzieś wewnątrz światło. Niestety niczego nie widziałem, bo ani razu nie zrobili mi tej przyjemności, by przebiec w moim polu widzenia. Słyszałem odgłosy bieganiny i upadków, bojowy okrzyk Pita, od którego krew tężała w żyłach, i jęczenie Belle. Podkradłem się więc do drzwi, w nadziei że coś z tej wrzawy jednak zobaczę.
Te cholerne drzwi były zamknięte na haczyk! Jedyny nie przewidziany szczegół. Błyskawicznie sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem scyzoryk, łamiąc przy okazji paznokcie, i ostrzem podważyłem haczyk. Zrobiłem to w ostatniej chwili i ledwie zdążyłem odskoczyć, Pit wypadł jak kaskader na motocyklu.
Wycofałem się tyłem przez grządki róż. Nie mam pojęcia, czy Miles i Belle w ogóle próbowali wybiec za Pitem. Wątpię w to, na ich miejscu nie ryzykowałbym.
Podniosłem się wreszcie na nogi i jak najszybciej oddaliłem od otwartych drzwi i strugi światła sączącej się na zewnątrz. Pozostało mi jedynie czekać, aż Pit się uspokoi.
W tym momencie nie odważyłbym się do niego podejść, a tym bardziej spróbować go podnieść. Znam koty.
Za każdym razem, kiedy przechodził obok mnie w poszukiwaniu sposobu wejścia do domu, głośno wyzywał nieprzyjaciela do podjęcia walki. Wtedy cicho go przywoływałem:
— Pit. Chodź tu, Pit. Uspokój się, przyjacielu. Wszystko w porządku.
Wiedział, że tam jestem, ale dwa razy zignorował moje wezwanie. Koty nie mają w zwyczaju mieszać różnych rzeczy; teraz miał poważne zadanie do wykonania i nie mógł tracić czasu na pieszczoty. Byłem jednak pewien, że przyjdzie do mnie, gdy otrząśnie się z bojowego szału.
Kiedy tak siedziałem, przycupnięty w krzakach, doszedł do mnie odgłos wody w łazience. Pomyślałem, że musieli zostawić mnie w pokoju, a sami usiłują doprowadzić się do normalnego stanu. Tknęła mnie straszliwa myśl: a co by się stało, gdybym teraz wśliznął się do środka i poderżnął gardło mojemu bezwładnemu ciału? Szybko stłumiłem tę chęć. Tak ciekawski nie byłem, choć z punktu widzenia matematyki eksperyment ten byłby zgoła wyjątkowy. Doszedłem jednak szybko do wniosku, że samobójstwo to zbyt nieodwracalne doświadczenie, nigdy też nie spróbowałem — ze względu na trud obliczeń — przeliczyć tego na maszynie.
Poza tym nie miałem zamiaru spotkać się z Milesem — mógłbym się posunąć za daleko.
Pit zatrzymał się wreszcie jakiś metr przede mną. ,,Mrrouu?” odezwał się, przez co chciał powiedzieć: ,,Chodź, wrócimy i zrobimy porządek w tym lokalu. Ty zajmiesz się górą, a ja wezmę ich z dołu”.
— Nie, mój drogi. Już po zabawie.
— Ou notaaak!
— Czas do domu, Pit. Chodź do Dana.
Kiedy podniósł głowę, wyciągnąłem ramię, a on skoczył mi na ręce, usadowił się na nich i zaczął się oblizywać z całym kocim dostojeństwem. ,,Krrrauu?” (Gdzieś się podziewał, do licha, kiedy zaczęła się ta zawierucha?)
Odniosłem go do samochodu i położyłem na siedzeniu przy kierownicy, ponieważ nigdzie indziej nie było miejsca. Obwąchał stertę żelastwa bez specjalnego zainteresowania, po czym badawczo spojrzał mi w oczy.
— Będziesz musiał siedzieć mi na kolanach — wyjaśniłem. — I proszę bez grymasów.
Kiedy wyjechaliśmy na ulicę, zapaliłem światła. Skierowałem się na wschód, prosto do obozu skautów nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim. W ciągu pierwszych dziesięciu minut wyrzuciłem tyle podzespołów ,,Franka”, że Pit mógł zająć swoje zwykłe miejsce, co odpowiadało nam obydwu. Kilkanaście kilometrów dalej miałem już wolną całą podłogę, zatrzymałem się i utopiłem w kanale spływowym notatki i rysunki techniczne. Podwozia krzesła inwalidzkiego nie pozbywałem się, dopóki nie znaleźliśmy się wysoko w górach. Wywaliłem je z piekielnym hukiem do głębokiej przepaści.
Gdzieś o trzeciej nad ranem dojechałem do motelu, położonego kawałek za zakrętem do obozu, i za słoną cenę wynająłem domek kempingowy — Pit o mało nie uniemożliwił tej transakcji, wystawiając łepek z samochodu w najbardziej nieodpowiednim momencie, to znaczy kiedy wreszcie pojawił się właściciel. Zapytałem, o której godzinie dochodzi tutaj poczta z Los Angeles.
— Helikopter przylatuje dokładnie o siódmej trzynaście.
— Dzięki. Proszę więc zbudzić mnie o siódmej.
— Szanowny panie, jeżeli wytrzyma pan tutaj do siódmej, to jest pan lepszy ode mnie. Ale, oczywiście, zapiszę.
O ósmej byliśmy już po śniadaniu, ja ogolony i wykąpany. Obejrzałem Pita przy świetle dziennym i doszedłem do wniosku, że poza paroma zadrapaniami nie odniósł poważniejszych obrażeń. Oddałem klucze i ruszyliśmy do obozu skautów. Bezpośrednio przed nami skręcił tam pocztowy ambulans. Wyglądało na to, że będę miał dzisiaj szczęście.
Nigdy w życiu nie widziałem tylu małych dziewczynek, zgromadzonych w jednym miejscu. Kręciły się jak bąki i w zielonych mundurkach wyglądały wszystkie jednakowo. Gdy mijaliśmy je, niektóre chciały przyjrzeć się Pitowi, lecz reszta nieśmiało zerkała na obcych i trzymała się z daleka. W chacie z napisem ,,Kancelaria” znalazłem także umundurowaną skautkę, choć byłoby raczej trudno o niej powiedzieć, że jest małą dziewczynką.
Wyjaśniłem, że jestem wujkiem jednej z dziewcząt, nazywam się Daniel B. Davis i mam dla Ricky wiadomość o jej rodzinie. Usłyszałem, że żadni goście, z wyjątkiem rodziców, nie mają prawa wstępu na teren obozu bez obecności któregoś z opiekunów, a w ogóle wizyty zaczynają się dopiero o szesnastej.
— Nie chciałem odwiedzać Ricky, ale muszę przekazać jej wiadomość. To pilna sprawa.
— W takim razie proszę napisać parę słów na kartce, a ja postaram się ją przekazać zaraz po rytmice. Nie ukrywałem rozczarowania.
— Nie chciałbym załatwiać sprawy w ten sposób. Wydaje mi się, że rozsądniej byłoby jednak powiedzieć to dziecku osobiście.
— Ktoś umarł?
— Nie, nie chodzi o poważne kłopoty rodzinne. Bardzo mi przykro, madam, ale nie mam prawa powiedzieć tego komuś innemu. Dotyczy to matki mojej siostrzenicy.
Powolutku zaczęła ustępować, a wtedy włączył się do dyskusji Pit. Siedział na mojej lewej ręce. Nie chciałem zostawiać go w samochodzie, zresztą wiedziałem, że Ricky bardzo ucieszy się na jego widok. Widocznie długa wymiana zdań zaczęła go nudzić, bo wyraził swoje zniecierpliwienie krótkim: ,,Krrrarrr?”
Spojrzała na niego i powiedziała:
— Wygląda całkiem-całkiem. Mam w domu kocura, który mógłby być jego przyrodnim bratem.
— To jest kot Frederiki — oznajmiłem natychmiast. — Musiałem wziąć go ze sobą, ponieważ… inaczej być nie mogło. Nie ma kto o niego dbać.
— Jak to, biedaczek, taki malutki! — Podrapała go pod brodą, dzięki Bogu zrobiła to prawidłowo i Pit ją zaakceptował — wyciągnął szyję, zamknął oczy i zaczął się tak zachowywać, jakby miał do czynienia z ósmym cudem świata. Cerber cnót dziewiczych pozwolił mi w końcu poczekać przy stole pod drzwiami kancelarii. Zapewniało to minimum intymności, zakłócanej jedynie czujnym wzrokiem opiekunki. Podziękowałem i usiadłem.
Читать дальше