Zresztą wcale się nie wstydził, wtedy ani potem. Jakeśmy później o tym mówili, a mówiliśmy nieraz, wracaliśmy do tego — inni stawali się źli. Myśleli, że robimy to umyślnie, że udajemy czy co. Bo tacy robiliśmy się… niebiańscy. Śmieszne, nie? Do rzeczy. Popatrzyliśmy na siebie i to samo przyszło nam do głowy. Chociaż nią wiedzieliśmy, czy wyskalujemy ten grawipeleng jak trzeba. Inaczej nie odnaleźlibyśmy „Prometeusza”. Pomyśleliśmy, że było warto. Tylko po to, żeby tam stać tak i patrzeć w ten radosny majestat.
— Czy staliście na górze?
— Nie wiem. Eri, tam była jakby inna perspektywa. Patrzyliśmy jak z wysoka, ale to nie był żaden stok. Czekaj. Widziałaś wielki kanion Colorado?
— Widziałam.
— Wyobraź sobie, że ten kanion jest tysiąc razy większy. Albo milion. że jest zrobiony z czerwonego i różowego złota, prawie zupełnie przezroczysty, że widać na przestrzał wszystkie warstwy, łęki, siodła geologiczne jego formacji, że to wszystko jest nieważkie, płynie i jakby się uśmiechało do ciebie bez twarzy. Nie, to nie to. Kochanie, myśmy się okropnie starali z Arderem powiedzieć to jakoś tamtym, ale nic z tego nie wyszło. Ten kamyk
— jest właśnie stamtąd… Arder wziął go na szczęście. Nosił go zawsze. Na Kerenei też go miał. Trzymał w pudełeczku po pastylkach witaminowych. Kiedy zaczął kruszeć, owinął go watą. Potem — jak wróciłem sam, znalazłem go, leżał pod koją w jego kabinie. Pewno mu wypadł. Olaf, mam wrażenie, myślał, że to przez to, ale nie śmiał mi tego powiedzieć, bo to było zbyt głupie… Co mógł jakiś kamyk mieć wspólnego z tym drucikiem, który zepsuł
Arderowi radio?…
Tymczasem Olaf wciąż nie dawał znaku życia. Mój niepokój stał się wyrzutem sumienia.
Obawiałem się, czy nie zrobił czegoś szalonego. Był przecież dalej sam, i to bardziej jeszcze aniżeli ja przedtem. Nie chciałem wciągać Eri w nieprzewidziane wypadki, a to mogło być konsekwencją podjętych na własną rękę poszukiwań, dlatego postanowiłem pojechać najpierw do Thurbera. Nie byłem pewien, czy poproszę go o radę — chciałem go tylko widzieć. Adres miałem od Olafa; Thurber przebywał w uniwersyteckim ośrodku Malleolan.
Zawiadomiłem go depeszą o moim przyjeździe i rozstałem się, pierwszy raz, z Eri. W ciągu ostatnich dni stała się milkliwa i niespokojna; przypisywałem to trosce o Olafa. Obiecałem jej, że wrócę możliwie szybko, prawdopodobnie już za dwa dni, i nie podejmę po rozmowie z Thurberem żadnych dalszych kroków, dopóki się z nią nie porozumiem.
Eri odprowadziła mnie do Houlu, gdzie wziąłem bezpośredni ulder. Plaże Pacyfiku opustoszały już, w obliczu nadciągających jesiennych sztormów, z okolicznych miejscowości letniskowych znikły tłumy kolorowej młodzieży i nie zdziwiło mnie, że jestem jedynym omal pasażerem srebrnego pocisku. Lot w chmurach, odrealniający otoczenie, trwał niespełna godzinę i zakończył się o zmierzchu. Miasto wychynęło z zapadającej ciemności wielobarwnym ogniem — najwyższe budowie, kielichowce, jaśniały we mgle jako cienkie, nieruchome płomienie, ich sylwety świeciły wśród białych oparów kształtami gigantycznych motyli, połączone napowietrznymi łukami najwyższego poziomu komunikacyjnego; kolejne, niższe piętra ulic tworzyły wnikające popod siebie, kręte, kolorowe rzeki. Być może sprawiła to mgła, a może był to efekt szklistego budulca, dość że centrum przedstawiało się z wysokości jako zgęstek drogocennego szkliwa o współśrodkowych słojach, jak szklana wyspa, obsypana klejnotami i wzniesiona w oceanie, którego lustrzana powierzchnia powtarzała coraz słabiej przeświecające kondygnacje aż do ostatnich, ledwo już widzialnych, jakby z podziemi miasta przeświecał jego rubinowo rozżarzony szkielet. Trudno było uwierzyć, że ta feeria przepływających w siebie ogni i barw jest po prostu mieszkaniem kilku milionów ludzi.
Zespół uniwersytecki znajdował się za miastem. Tam dopiero, wewnątrz wielkiego parku, na betonowej płaszczyźnie wylądował mój ulder. O pobliżu miasta świadczyła tylko bladosrebrna łuna, obejmująca niebo nad czarną ścianą starodrzewu. Długa aleja zaprowadziła mnie do głównego budynku, ciemnego, jakby wymarłego.
Ledwo, otwarłem wielkie szklane drzwi, w środku zapłonęło światło. Znajdowałem się w sklepionym hallu, wykładanym bladoniebieską intarsją. System przejść z dźwiękoszczelną izolacją doprowadził mnie do długiego korytarza, prostego i surowego — otwarłem jedne i drugie drzwi, ale wszystkie pomieszczenia były puste i jakby dawno opuszczone. Poszedłem na górę, zwykłymi schodami. Zapewne była gdzieś winda, ale nie chciało mi się jej szukać, zresztą te schody stanowiły w jakiejś mierze osobliwość, bo były nieruchome. Na górze ciągnął się w dwie strony taki sam korytarz i podobnie bezludne pokoje; na drzwiach jednego ujrzałem niewielką kartkę z wyraźnie nakreślonymi słowami „Tutaj, Bregg”. Zapukałem i natychmiast usłyszałem głos Thurbera.
Wszedłem. Siedział zgarbiony na tle ciemności panującej za całościennym oknem, w świetle nisko opuszczonej lampy. Biurko, przy którym pracował, zawalone było papierami i książkami — prawdziwymi książkami — a na drugim, mniejszym, obok, leżały całe garście krystalicznego „zboża” i rozmaite aparaty. Przed sobą miał stos arkuszy i piórem — maczanym w atramencie! — robił notatki na marginesach.
— Siadaj — powiedział, nie podnosząc głowy. — Kończę już.
Usiadłem w niskim fotelu obok biurka, zaraz jednak przesunąłem go w bok, bo światło czyniło twarz Thurbera jednolitą plamą, a chciałem go dobrze widzieć. Pracował po swojemu, powoli, pochyleniem głowy i nasunięciem brwi chroniąc się przed blaskiem lampy. Był to jeden z najskromniejszych pokoi, jakie dotąd widziałem, o matowych ścianach, o szarych drzwiach, bez jednej ozdoby, bez śladu uprzykrzonego złota — po obu stronach drzwi widniały czworoboczne, ślepe teraz ekrany, ścianę przy oknie zajmowały metalowe szafki, o jedną stał oparty wysoki rulon map czy technicznych rysunków — to było właściwie wszystko. „Przeniosłem wzrok na Thurbera. Łysy, masywny, ciężki — pisał, od czasu do czasu zdejmując grzbietem ręki łzę z oka. Zawsze mu łzawiły, a Gimma (lubił zdradzać sekrety innych, takie zwłaszcza, które ktoś szczególnie starał się ukryć) powiedział mi kiedyś, że Thurber obawia się o swój wzrok. Zrozumiałem wtedy, dlaczego zawsze kładł się pierwszy, kiedy zmienialiśmy przyspieszenie, i czemu — w późniejszych latach — pozwalał się zastępować innym w pracach, które poprzednio zawsze wykonywał sam. Zebrał oburącz papiery, stuknął nimi o biurko, żeby wyrównać brzegi, schował do teczki, zamknął ją i wtedy dopiero, opuszczając wielkie ręce o palcach grubych i jakby z trudem tylko się zginających, powiedział:
— Witaj, Hal. Jak ci się wiedzie?
— Nie narzekam. Czy… jesteś sam?
— To znaczy: czy jest tu Gimma? Nie. Nie ma go; wyjechał wczoraj. Do Europy.
— Pracujesz?…
— Tak.
Zapadło krótkie milczenie. Nie wiedziałem, jak przyjmie to, co mam mu do powiedzenia
— wolałem zorientować się pierwej, jak patrzy na sprawy zastanego przez nas świata. Co prawda, znając go, nie spodziewałem się wylewności. Zawsze zachowywał dla siebie większą część swych sądów.
— Czy dawno tu już jesteś?
— Bregg — powiedział, wciąż tak samo nieruchomy — wątpię, żeby cię to interesowało.
Kołujesz.
— Możliwe — powiedziałem. — To znaczy, że mam mówić?
Odczuwałem to samo wewnętrzne skłócenie, coś pośredniego między rozdrażnieniem i nieśmiałością, jakie ogarniało mnie zawsze wobec niego — innych bodajże też. Nigdy nie wiedziałem, kiedy żartuje czy drwi, a kiedy mówi serio; przy całym spokoju, całej uwadze, jaką poświęcał partnerowi, pozostawał doskonale nieuchwytny.
Читать дальше