Znajdował się na wschodnich krańcach miasta, jako że przyjechali tutaj z południa i już w samym miasteczku zatoczyli duży, blisko dwumilowy łuk. Na wschód też skierował teraz swe kroki. Szedł energicznym, lecz niezbyt spiesznym krokiem, nie chcąc wzbudzać ciekawości przechodniów i zwracać na siebie uwagi. Była to zbędna zapobiegliwość, gdyż miasteczko jeszcze spało i spotkał zaledwie dwóch mężczyzn: jeden wyjmował właśnie ze skrzynki pocztowej poranną prasę, a drugi szedł ze spuszczoną nisko głową, dźwigając torbę z porannymi zakupami. Żaden z nich nie poświęcił Blaine'owi chwili uwagi.
Dotarł na krańce miasteczka. Prerie przebyli już wcześniej i teraz rozciągała się przed nim kraina pokryta wyniosłymi wzgórzami porośniętymi gęstym lasem. Był pewien, że tam, za ostatnim rzędem wzniesień, toczy swe wody Missouri.
Z oddali dobiegł do potężny łoskot jakiegoś wielkiego górskiego potoku, a poniżej, prawie u jego stóp dojrzał błyszczącą, skrzącą się w słońcu wstążkę strumienia wijącego się pośród łach piasku, o brzegach porośniętych kępami wierzb.
Ruszył przed siebie polem, przeskoczył płot i zbiegł długim, stromym zboczem w dół, na rozległe ławice białego piasku. Następnie opuścił się jeszcze niżej, do głębokiego parowu, którego dnem płynął strumień i w którym zieleniła się wielka kępa wierzb ze zwisającą do samej ziemi gęstą kurtyną gałęzi.
Wczołgał się tam. Wymarzona kryjówka. Miejsce było wystarczająco odległe od miasta, a strumień dość mały — za mały, by mieli się tu pojawić amatorzy wędkarstwa lub kąpieli. Nikt nie powinien zakłócić spokoju Blaine'a.
Nikogo nie zaalarmuje jego lustrzanie odbijający umysł, nikt nie wrzaśnie z nienawiścią: dewiat! Tu bezpiecznie przeczeka dzień, by nocą ruszyć w dalszą drogę.
Zjadł trzy kanapki i napił się kawy.
Słońce stało już wysoko na niebie. Promienie przedostawały się przez zbitą gęstwę gałęzi, tworząc na piasku misterną mozaikę światła i cienia.
Od strony miasteczka dobiegał stłumiony odległością hałas: warkot ciężarówki, dudnienie jakiejś maszyny, szczekanie psów, głos kobiety nawołującej dzieci.
Długą drogę przebyłem od tego pamiętnego wieczoru u Fishhooka — myślał Blaine odruchowo rysując na piasku patykiem zawiłe esy-floresy. Daleka, najeżona trudnościami i niebezpieczeństwami droga oddzielała o od Charline i Freddego Batesa. A tak na dobrą sprawę, aż do teraz nie miał sposobności, by przemyśleć wszystko.
Bez przerw, od chwili opuszczenia maszyny gwiezdnej, dręczył go problem: czy ucieczka od Fishhooka była najrozsądniejszym wyjściem? Nawet biorąc pod uwagę to, co mu powiedział Godfrey Stone? A może najrozsądniej było jednak pozostać w Meksyku, bez względu na to, co Fishhook trzymał w zanadrzu?
Pogrążony w gorzkich, posępnych myślach powrócił nagle do jasnobłękitnego pokoju. I ujrzał ów pokój, jakby to było zaledwie wczoraj, jakby to było przed chwilą. Obce gwiazdy lśniły ostrym blaskiem ponad głową człowieka, a pokój wypełniony był dziwacznymi, sztucznymi przedmiotami: ni to meblami, ni dziełami sztuki, ni aparaturą naukową.
Wszystko tu było czyste i gładkie o liniach miękkich i łagodnych, bez ostrych krawędzi i załamań. Wszystko stało na swoim miejscu; ani jeden przedmiot nie przybył ani nie ubył.
Różowa Istota spoczywała tam, gdzie zwykle. Ospała i rozlazła. Na jego widok jednak jakby się nieco przebudziła i ożywiła.
— WITAJ JEDNAK WRÓCIŁEŚ — powiedziała. Bo Blaine był tam rzeczywiście.
Bez maszyny i ciała, bez urządzeń rejestrujących i taśm. Bez niczego. Tylko jego nagi umysł. Shepherd Blaine wrócił do Różowej Istoty.
Nagiego umysłu nie można zobaczyć
Lecz Różowa Istota mogła — lub tylko odczuwała jego obecność — gdyż wiedziała, że umysł Człowieka znajduje się w błękitnym pokoju.
A dla Shepherda Blaine a pokój ów nie byt już wcale ani obcy ani zaskakujący. Odniósł zgoła wrażenie powrotu do domu. Gdyż w obecnej chwili owo jasnoniebieskie pomieszczenie było mu o wiele bliższe i bardziej swojskie niż wtedy, gdy trafił tu pierwszy raz.
— DOSKONALE — odezwała się Różowa Istota taksując w osobliwy sposób umysł człowieka — TWORZYCIE ŚWIETNĄ PARĘ!
Czuł się jak w domu; i było to odczucie tej jego części, która wciąż jeszcze była Shepherdem Blaine. Bo ta druga cześć, która wcale nim nie była, po prostu wróciła do domu. A on, Blaine, jest w jakimś tam procencie — najprawdopodobniej niemożliwym do wyliczenia — fragmentem owej istoty, przed którą się teraz znalazł. Reszta to Shepherd Blaine, przybysz z Ziemi, węglowy duplikat owej rzeczy rozciągniętej na gładkiej i błękitnej podłodze.
— NO, I JAK WAM RAZEM LECI? — spytała uprzejmie obca istota. Zupełnie jakby nie wiedziała!
— JEST JEDEN KŁOPOT — odparł pospiesznie Blaine obawiając się, że zmuszony będzie do powrotu na Ziemie, zanim Różowa Istota mu odpowie. — SPOWODOWAŁAŚ, ŻE JESTEŚMY JAK ZWIERCIADŁO: ODBIJAMY MYŚLI INNYCH LUDZI.
— ALEŻ O TO PRZECIEŻ CHODZIŁO — Blaine wyczuł zdziwienie w jej głosie. — JEST TO JEDYNY SPOSÓB, BY OCHRONIĆ SWÓJ UMYSŁ PRZED PODGLĄDANIEM GO PRZEZ INNE ISTOTY NA OBCYCH PLANETACH. JESTEŚCIE PO PROSTU DOSKONALE EKRANOWANI. RZECZ JASNA, TUTĄJ, W DOMU, TAKA OCHRONA JEST CAŁKIEM ZBYTECZNA… — MUSISZ ZROZUMIEĆ JEDNO — zaprotestował Blaine — TO WCALE NIE ZAPEWNIA NAM BEZPIECZENSTWA. PRZECIWNIE, TO ZWRACA NA NAS UWAGE NIEWIELE BRAKOWAŁO, A SPOWODOWAŁOBY NASZĄ ŚMIERĆ.
— NIE ISTNIEJE NIC TAKIEGO JAK ŚMIERĆ — odparła niecierpliwie Różowa Istota. — NIE MA TAKIEJ RZECZY, JAK ŚMIERĆ. JAK ZABIJANIE. TO PO PROSTU BZDURA. CHOCIAŻ MOŻE SIĘ, MYLĘ… TAK, TAK, WŁAŚNIE SOBIE PRZYPOMNIAŁAM, ŻE BARDZO, BARDZO DAWNO TEMU ZETKNEŁAM SIĘ Z PLANETĄ I ZAMIESZKUJĄCĄ TĘ PLANETĘ RASĄ…
Urwała, opadając w zamyślenie, a Bleine'owi wydało się, że słyszy cichy szum tasujących się w niej wspomnień.
— TAK — odezwała się ponownie. — BYŁA NIEGDYŚ PLANETA… KILKANAŚCIE PLANET. NO NIE, NIE MOGĘ. TO JEST ZUPEŁNIE KOMPROMITUJĄCE. NIE MIEŚCI MI SIĘ TO W GŁOWIE. JEST TO TAK ODLEGŁE I BEZSENSOWNE…
— OTÓŻ MOG CIĘ ZAPEWNIĆ — odezwał się tonem perswazji Blaine — ŻE NA MOJEJ PLANECIE WSZYSTKO UMIERA, WSZYSTKO MA SWÓJ KRES. KAŻDA NAJDROBNIEJSZĄ RZECZ, NAJBARDZIEJ BŁAHA.
— ABSOLUTNIE WSZYSTKO?
— CZY ABSOLUTNIE, TEGO NIE MOGĘ BYĆ PEWIEN. PRAWDOPODOBNIE…
— A WIDZISZ. NAWET NA TWOJRJ PLANECIE NIE JEST TO ZJAWISKO POWSZECHNE.
— NIE WIEM. MOŻE RZECZYWIŚCIE JEST TAK, JAK TWIERDZISZ. CZASAMI WYDAJE MI SIĘ, ŻE ISTNIEJĄ RZECZY NIEŚMIERTELNE.
— CZYŻ NIE MAM WIĘC RACJI?
— ZAPEWNE, LECZ Z DRUGIEJ STRONY ŚMIERĆ MA SWÓJ JAK NĄJGŁĘBSZY SENS — odrzekł Blaine. JEST TO PROCES, DZIĘKI KTÓREMU POWSTAJĄ I ROZWIJAJĄ SIĘ GATUNKI. MOŻE TO ZABRZMMIEĆ NIECO PARADOKSALNE, ALE WŁAŚNIE ŚMIERĆ ZAPOBIEGA KOSTNIENIU I OBUMIERANIU. DZIĘKI NIEJ GINĄ GATUNKI SŁABSZE I ZŁE, DĄJĄC POCZĄTEK NOWYM, LEPSZYM.
Blaine, mówiąc to, odniósł wrażenie, że Różowa Istota rozsiadła się wygodniej, odprężyła, szykując na dłuższą pogawędkę.
— TO CO MÓWISZ JEST BARDZO PRAWDOPODOBNE I MOŻLIWE, LECZ ZARAZEM NIESŁYCHANIE PRYMITYWNE. JEŚLI ZE ŚMIERCIĄ JEST TAK JAK TO PRZEDSTAWIASZ, TO MUSIAŁO SIĘ TAK DZIAĆ W SAMYM ZARANIU ISTNIENIA, JESZCZE W WODZIE. A W ROWOJU KAŻDEJ ISTOTY ROZUMNEJ, PRZYCHODZI TAKA CHWILA, ŻE ŚMIERĆ, JAKO WARUNEK KONIECZNY SELEKCJI I ULEPSZANIA GATUNKU, STAJE SIE JUŻ ZBĘDNYM ELEMENTEM. LECZ CHCIAŁABYM SPYTAĆ CIĘ NA POCZĄTKU, CZY JESTEŚ ZADOWOLONY?
Читать дальше