— Wcale nie jestem tego pewien — powiedział Blaine. Myślisz, że się uda?
— Człowieku, nic innego nie możesz zrobić, jak tylko wejść w kogoś innego. To się robi samo! Słyszałeś zapewne o ludziach opętanych przez demony? Część z nich była schizofrenikami, część stanowili zwykli oszuści. Ale wśród nich nie brakowało przypadków rzeczywistej psychicznej inwazji przez ludzi, którzy odkryli zasadę przechodzenia z ciała do ciała. Zmuszeni byli do walki, która z boku wyglądała na obłąkanie. Ty masz do swojej dyspozycji naszą aparaturę i ludzi, którzy pragną ciebie w sobie gościć. Po co się więc martwić?
— No dobrze. A jakie są te Markizy?
— Piękne — powiedział Orc, robiąc zastrzyk. — Na pewno ci się tam spodoba.
Blaine powoli tracił przytomność. Przed oczami przesuwały mu się obrazy palm, fal rozbijających się o koralowe wyspy i ciemnoskórych tubylców, rzeźbiących w kamieniu bożka.
Nagle odzyskał przytomność. Nie był już tylko Thomasem Blaine’em. Stał się również Edgarem Dyersenem. Lub raczej jego integralna częścią. Myślał tak jak on, zachował w pamięci jego życie. Odczuwał lęki, nadzieje i obawy Dyrsena. Mimo to pozostawał Blaine’em.
Dyersen-Blaine wrócił z pola i oparł się na drewnianym płocie. Był farmerem starej daty, który nie cierpiał maszyn i im nie dowierzał. Zbliżał się do siedemdziesiątki, ale wciąż cieszył się wspaniałym zdrowiem. Co prawda, rwało go w kościach na deszcz. Młody doktorek powiedział mu, że ma początki arteriosklerozy, ale i tak jest zdrowszy niż tysiące innych i na pewno przeżyje jeszcze ze dwadzieścia lat.
Ruszył w stronę chaty. Jego szara koszula lepiła się od potu, również spodnie przylegały do ciała.
Dobiegło go z oddali szczekanie psa. Zauważył żółtobrązową plamę, spieszącą w jego stronę. (Okulary? O nie, wystarczą mi w zupełności moje oczy).
— Champ! Chodź tutaj, mały!
Pies zatańczył na powitanie, po czym zaczął biec truchtem przed swoim panem. W pysku niósł coś szarego. Szczura albo jakiś kawałek mięsa. Dyersen-Blaine nie mógł dokładnie dostrzec, co to takiego.
Pochylił się, żeby pogłaskać psa po głowie…
* * *
Ponownie nie czuł żadnego przenoszenia. Po prostu ukazał mu się jakiś obraz — i stał się kolejną hybrydą.
Teraz nazywał się Thompson-Blaine, miał dziewiętnaście lat. Na wpół drzemiąc, leżał rozciągnięty na nagich deskach żaglówki. Sterburta dotykała niskiego brzegu, a z lewej burty widoczny był fragment Baltimore Harbor. Łódź poruszała się leniwie, radośnie szumiała woda.
* * *
Przebywał zaledwie od tygodnia w domu. Przez dwa lata uczył się na Marsie. Nauka go interesowała, szczególnie podobała mu się archeologia i speleologia. Mniej ciekawiły uprawy roślin pustynnych, ale lubił za to kierować maszynami rolniczymi.
Spodziewano się, że wróci na Marsa i zostanie kierownikiem jakiejś farmy. Gdyby jednak mu to nie odpowiadało, to nikt nie będzie mógł go do tego zmusić.
Jeszcze się nie zdecydował.
Dziewczyny na Marsie nie podobały mu się. Były zbyt męskie. Jeśli wróci tam, to przywiezie ze sobą żonę. Co prawda, jest tam Marcia, ale jej osada przeniosła się na południe, a trzy wysłane listy pozostały bez odpowiedzi. Może zbyt dużo w niej widział…
— Hej! Sandy!
Thompson-Blaine podniósł głowę i zobaczył Eddiego Duelitle’a, który z pokładu swojej łodzi „Thistle” machał na niego ręką. Chłopak miał tylko siedemnaście lat, nigdy jeszcze nie opuścił Ziemi. Chciał zostać kapitanem statku kosmicznego. Nikłe były na to szanse.
Słońce chowało się za horyzontem, z przyjemnością na nie popatrzył. Umówił się dziś na spotkanie z Jennifer Hunt. Ojciec obiecał mu pożyczyć helikopter. Ale ta mała urosła w ciągu dwu lat! Jej oczy patrzą na wpół nieśmiało, na wpół zuchwale. Ciekawe, czy po tańcach do czegoś dojdzie; może nic się nie stanie, a może…
Usiadł i skierował łódź w stronę przystani. Najwyższy czas na kolację, potem…
Poczuł uderzenie pejcza.
— Do roboty, szybciej!
Piggot-Blaine natężył siły, podniósł ciężki okruch skalny i przeniósł go na zakurzoną drogę. Strażnik pozostał daleko — z bronią gotową do strzału pilnował roboty. Piggot-Blaine znał każdy rys tej twarzy, każde skrzywienie wąskich warg, zmrużenie oczu.
„Poczekaj, kupo mięsa — pomyślał. — Przyjdzie i na ciebie pora. Poczekaj jeszcze troszkę”.
Strażnik zaczął przesuwać się wzdłuż szeregu więźniów. Słońce prażyło niemiłosiernie. Piggot-Blaine usiłował splunąć, ale nie starczyło mu śliny. Wspaniały, nowoczesny świat! Każdy zachłystuje się statkami kosmicznymi, zmechanizowanymi farmami, pieprzoną wiecznością. A jak wygląda prawda? Gdy się zapytasz, jak buduje się drogi w białym słońcu Missisipi, oczywiście nie odpowiedzą. Możesz jednak dowiedzieć się sam. Wówczas poznasz prawdziwy świat.
Arny, pracujący przed nim, zapytał cicho:
— Zdecydowałeś się, Otis? Jesteś gotowy?
— Jestem — odpowiedział, a jego mocne palce miarowo zaciskały się wokół rączki. — Już od dawna jestem gotowy.
— W takim razie zaczynamy. Jeff jest twój.
Piggot-Blaine oddychał szybko. Odgarnął opadające na oczy włosy i spojrzał na Jeffa, który zbliżał się ku niemu. Jeszcze dzieliło ich pięciu więźniów. Piekły poparzone ramiona, rany od kajdan na kostkach nóg i ślady pejcza na plecach. Czuł narastające pragnienie, ale żadna woda nie mogłaby go zaspokoić. Podobnie jak nic nie mogło przeszkodzić temu, że się tu znalazł po zabiciu tego śmierdzącego Indianina w saloonie w Gamsville.
Jeff poruszył ręką. Skuci łańcuchem więźniowie doskoczyli. Piggot-Blaine rzucił się na niego, podnosząc oskard. Strażnik nie zdążył wycelować broni. Z krzykiem upadł na ziemię.
— Dawaj klucze! — zawołali współwięźniowie.
Piggot-Blaine wyszarpnął z kieszeni zmarłego pęk kluczy. Dobiegł go jęk agonii. Zaniepokojony rozejrzał się wokoło…
Ramirez-Blaine leciał helikopterem nad płaskimi obszarami Teksasu, kierując się w stronę El Paso. Czuł się bardzo odpowiedzialny za swoją pracę i właściwie był całkowicie pochłonięty kierowaniem. Zaczął się zastanawiać, czy zdąży przed zamknięciem sklepów… Powoli przestrzeń pod nim stawała się coraz zieleńsza. Spojrzał na zegarek, potem na szybkościomierz.
„Tak — pomyślał Ramirez-Blaine — nie tylko zdążę przed zamknięciem sklepów, a może nawet znajdę trochę czasu na…”
* * *
Tyler-Blaine wytarł usta i przygotował kanapkę. Wstał, z wahaniem napełnił miskę mięsem, jarzynami i wziął duży kawał chleba.
— Ed — zapytała jego żona — co ty robisz?
Spojrzał na nią. Była wychudzona i posępna, zmierzwione włosy otaczały pobrużdżoną miejscami twarz. Nie odpowiedział.
— Ed, ja chcę wiedzieć!
Spojrzał na nią z niepokojem. Jej ostry, przejęty głos zawsze wytrącał go z równowagi — najostrzejszy głos w całej Kalifornii. Akurat on musiał wziąć ją sobie za żonę. Ostry głos, suche ciało bez piersi i bezpłodne. Nogi dobre jedynie jako środek lokomocji — żadnej przyjemności z patrzenia na nie. W ogóle nie było ani na co patrzeć, ani czego wziąć do ręki. Nie ma co, dostała mu się najgorsza ze wszystkich kalifornijskich dziewczyn. Wujek Rafe miał rację, gdy nazwał go wtedy głupcem.
— Gdzie zabierasz tę miskę? — zapytała.
— Idę nakarmić psa.
— Nie mamy przecież żadnego psa! Ed, nie rób tego, przynajmniej nie dziś!
Читать дальше