Łzy popłynęły z oczu Bartana, przekształcając płynący po niebie Farland w koncentryczne pryzmatyczne kręgi. Napił się wina, by złagodzić dławiący go ból.
„Daj mi znak, że tam jesteś, Sondy”, błagał w myślach, ulegając fantazji. „Gdybyś tylko dała mi znak, że nadal istniejesz, ja także znów zacząłbym żyć”.
Pił przez cały czas, gdy Farland dryfował po niebie. W pewnej chwili przemogło go zmęczenie i zasnął, ale kiedy otworzył oczy, zielona planeta wisiała przed nim jak wirujący świetlany bąbel, jak okrągły okruch chalcedonu, powoli obracający się i rozsiewający miękkie zielone światło z tysięcy ścianek. Zdawało się, że planeta staje się coraz większa, w końcu wytworzyła ruchome jądro, które emitowało kremową iluminację, jądro, które niedostrzegalnie przemieniło się w podobiznę kobiecej twarzy.
Bartanie, powiedziała Sondeweere, nie swoim zwyczajnym głosem — była to jakby inwersja dźwięku, jeden rodzaj ciszy nakładający się na drugi. Biedny Bartanie, ja wiedziałam, że cierpisz! Cieszę się, że w końcu udalo mi się z tobą skontaktować. Musisz przestać obwiniać się i karać, i tym samym marnować swoje jedyne życie. Nie ma powodu, byś sobie przypisywał jakąkolwiek winę.
— Ale to ja cię tu sprowadziłem — wybełkotał Bartan. Nie był wcale zaskoczony, z łatwością przyjął wszystko, co działo się w tym śnie. — Jestem odpowiedzialny za twoją śmierć.
Gdybym była martwa, nie mogłabym z tobą rozmawiać.
— Ale przestępstwo pozostaje — odparł Bartan z pijackim uporem. — Pozbawiłem cię życia, tego, które dzieliliśmy, a ty byłaś taka śliczna, taka słodka, taka dobra…
Musisz pamiętać mnie taką, jaka naprawdę byłam, Bar-tanie. Nie powiększaj swego żalu przez wyobrażanie sobie, że nie byłam zwyczajną kobietą.
— Taka dobra, taka czysta…
Bartanie! Może pomoże ci, jeżeli powiem, że nigdy nie byłam ci wierna. Glave Trinchil był tylko jednym z wielu mężczyzn, z którymi sypiałam. Było ich wielu, łącznie z moim wujem Jopem.
— To nieprawda! To mój sen wkłada w twoje usta takie wstrętne kłamstwa — przekonywał samego siebie Bartan, ale z innego poziomu pijanej świadomości nadeszło pierwsze drżenie niepokoju i zdumienia: „To nie sen! To dzieje się naprawdę!”
Tak, Bartanie. Nie-głos, modulacje ciszy, niosły w sobie mądrość i życzliwość. To dzieje się naprawdę, ale już nigdy się nie powtórzy, więc słuchaj uważnie: nie jestem martwa! Musisz przestać zadręczać się i trwonić swe jedyne życie. Zapomnij o przeszłości i zajmij się innymi rzeczami. Przede wszystkim zapomnij o mnie. Żegnaj, Bartanie…
Bartan zerwał się na nogi, słysząc trzask rozbijającego się o ziemię kubka. Znieruchomiał w rozgwieżdżonej ciemności, zataczając się i dygocąc, wlepiając oczy w Far-land, który teraz wisiał tuż nad zachodnim horyzontem. Wyglądał jak punkt czystego zielonego światła bez pryzmatycznych aureoli czy innych optycznych ozdobników — ale Bartan po raz pierwszy zobaczył w nim inną planetę, prawdziwy świat tak olbrzymi jak Land czy Overland, siedzibę życia.
— Sondy! — zawołał, robiąc kilka niepotrzebnych i chwiejnych kroków. — Sondy!
Farland niewzruszenie opadał ku skrajowi świata.
Bartan wpadł do domu, porwał drugi kubek i wrócił na ławę. Nalał wino i wypił je drobnymi, regularnymi, szybkimi łykami, a enigmatyczny okruch światła mrugał i z wolna gasł na widnokręgu. Kiedy zniknął, Bartan odkrył, że jego umysł zyskał dziwną zdolność — która wkrótce miała przeminąć — do rozprawienia się z nieziemskimi koncepcjami. Wiedział, że musi szybko dokonać oceny i podjąć decyzję, bo wkrótce za sprawą wypitego alkoholu pogrąży się w nieświadomości.
— Nadal odrzucam religię — oznajmił ciemności. Mówił na głos, by w przyszłości lepiej pamiętać swe przemyślenia. — Robiąc tak, postępuję całkowicie logicznie. Skąd wiem, że postępuję logicznie? Ponieważ alternisci głoszą, że tylko dusza, duchowa istota wędruje Wysoką Ścieżką. Wiara, że nie ma kontynuacji pamięci, jest dogmatem nie do obalenia. Gdyby było inaczej, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko byliby obarczeni poza granice wytrzymałości wspomnieniami poprzednich egzystencji. Z drugiej strony to oczywiste, że Sondeweere pamięta mnie i wszelkie okoliczności naszego życia — tym samym nie może być alternistycznym wcieleniem. Podobnie nie są znane przykłady świadczące o tym, że ci, którzy odeszli, porozumiewali się z tymi, którzy pozostali. A sama Sondeweere dwukrotnie nawiązywała do mego jedynego życia, co… co naprawdę niczego nie dowodzi… ale jeżeli wszyscy mamy tylko jedno życie, a ona do mnie m 6 w i ł a, to znaczy, że jej życie wcale się nie skończyło… Sondeweere żyje! Ale gdzie?
Bartan zadrżał i pociągnął długi łyk, upojenie alkoholowe było jednocześnie podniecające i przygniatające. Wniosek, do jakiego doszedł, niósł z sobą wiele pytań — z rodzaju tych, do których nie był przyzwyczajony. Skąd brało się przekonanie, że Sondeweere żyła na Farlandzie a nie, co bardziej przecież prawdopodobne, w innej części Overlandu? Czy dlatego, że wizja była tak nierozerwalnie związana z wizerunkiem zielonej planety, że dziwna bezgłośna wiadomość była naładowana znaczeniami, jakich nie zawiera przekaz wyłącznie słowny? A jeżeli faktycznie znalazła się na Farlandzie — jak tam się dostała? I dlaczego? Czy miało to coś wspólnego z niesamowitymi światłami, które widział w noc jej zniknięcia?
I jak zyskała cudowną zdolność porozumiewania się z nim mimo dzielących ich tysięcy mil przestrzeni?
I — najważniejsze — teraz, gdy został łaskawie obdarzony tą nową wiedzą, co miał nią zrobić? Co przedsięwziąć?
Bartan wyszczerzył zęby, gapiąc się szklistym wzrokiem w ciemność. Ostatnie pytanie było jedynym, na które z łatwością mógł odpowiedzieć.
Oczywiście. Musiał po prostu polecieć na Farland i sprowadzić Sondeweere do domu!
— Twoja żona została porwana! — Po wydanym przez sędziego Majina Karrodalla okrzyku zdumienia w tawernie zapadła głucha cisza.
Bartan skinął głową.
— Tak powiedziałem.
Karrodall zbliżył się do niego, kładąc dłoń na rękojeści korda.
— Wiesz, kto to zrobił? Wiesz, gdzie ona jest?
— Nie wiem, kto ją porwał, ale wiem, gdzie jest. Moja żona mieszka na Farlandzie.
Niektórzy z siedzących w pobliżu zachichotali radośnie i otoczyli kręgiem Bartana. Karrodall obrzucił ich zniecierpliwionym spojrzeniem, a czerwona twarz pociemniała mu jeszcze bardziej. Zmrużył oczy i spojrzał na Bartana.
— Powiedziałeś: na Farlandzie? Mówisz o Farlandzie… na niebie?
— Rzeczywiście mówię o planecie Farland — odparł poważnie Bar tan. Sięgając po kufel z piwem stracił równowagę i musiał złapać się krawędzi stołu.
— Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz. — Karrodall poczekał, aż Bartan opadł na ławę, wtedy dodał: — Bar-tanie, czy to dalsze nauki Trinchila? Czy chcesz powiedzieć, że twoja żona umarła i wędruje Wysoką Ścieżką?
— Mówię, że ona żyje. Na Farlandzie. — Bartan napił się piwa. — Czy to tak trudno zrozumieć?
Karrodall usiadł okrakiem na ławie.
— Najtrudniejsze do zrozumienia jest to, dlaczego doprowadziłeś się do takiego stanu. Wyglądasz okropnie, śmierdzisz, i to nie tylko podłym winem, a teraz jesteś tak wstawiony, że bredzisz niczym wariat. Mówiłem ci wcześniej, Bartanie, ze musisz opuścić Kosz, nim będzie za późno.
— Właśnie to robię — wybełkotał Bartan, grzbietem dłoni wycierając pianę z ust. — Moja noga już nigdy tu nie postanie.
Читать дальше