— Byłam dobra, Tollerze? — Wydyszała. — Czy nie była to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałeś?
— Tak, tak, ale masz szczęście, że żyjesz.
— Wiem, wiem! — Roześmiała się i podjęła przerwany pocałunek, i dryfowali tak przez długi czas, zagubieni wśród gwiazd i świetlistych wirów ich prywatnego wszechświata.
Na pokładzie statku panował spokój. Toller wykonał manewr odwracania jakieś dwieście mil poniżej strefy nieważkości i teraz statek łagodnie opadał w kierunku Overlandu. W czasie kilku następnych dni było niewiele do roboty; od czasu do czasu należało jedynie wpuszczać porcje gorącego gazu, by nadać potężnemu balonowi ciśnienie wystarczające do powstrzymania zapadania się powłoki. Niską temperaturę w pewnym stopniu łagodził zasilany kryształami palnik oraz izolacja z vellum, obecnie stosowana powszechnie do uszczelniania burt i pokładu.
Jednakże w kolistej przestrzeni gondoli nadal było bardzo zimno, i kiedy Berise zdjęła bluzę, jej sutki skurczyły się w brązowe szpice. Toller, który był już nagi i zakopany pod kilkoma warstwami puchowych kołder, zapraszająco wyciągnął rękę, ale dziewczyna zatrzymała się na chwilę. Uklękła obok niego, trzymając się jednej z poprzecznych lin, które były istotnym elementem zabezpieczenia w stanie całkowitego braku grawitacji.
— Tollerze, jesteś pewien, że tego chcesz? — zapytała. Miała na myśli to wszystko, co wiązało się z faktem, iż Toller ogłosił zamiar przedstawienia jej królowi i zamiast wracać na Overland w worku i ze spadochronem, zarekwirował statek tylko dla nich dwojga.
— Czy ociągając się dajesz mi okazję do zmiany zdania? — Uśmiechnął się i zerknął na półkule jej piersi, które unosiły się w powietrzu w sposób, który nigdy nie byłby możliwy w normalnej grawitacji. — A może wręcz przeciwnie?
Berise zakryła piersi przedramieniem.
— Myślę o lady Gesalli. To pewne, że zostanie o wszystkim poinformowana, a ja nie życzę sobie, byś później patrzył na mnie z niechęcią.
— Lady Gesalla i ja żyjemy w różnych światach — rzekł Toller. — Oboje robimy to, na co mamy ochotę.
— W takim razie… — Berise wsunęła się pod pierzyny, a Toller aż sapnął, gdy poczuł jej lodowate palce.
W ciągu następnych dni i nocy, gdy meteory błyskały wokoło, Toller na nowo odkrywał niezwykle żywotne aspekty swej istoty i uczył się doceniać rzeczy, z braku których jego życie w ostatnich latach stało się jałowe i niekompletne. Doświadczenie to okazało się nieznośnie słodkie, ale i gorzkie zarazem, ponieważ wewnętrzny głos mówił mu, że popełnia swego rodzaju samobójstwo, duchowe samobójstwo — podczas gdy wokół błyskały meteory…
W ciągu ośmiu dni, jakie minęły od czasu zniknięcia Sondeweere, Bartan Drumme wypracował sobie nowy sposób życia. Codziennie rano wychodził z domu i podejmował próby uprawiania ziemi leżącej najbliżej farmy, był to jakiś przymus, nie mógł zaniedbać roli, farmy — ale tak naprawdę interesował go jedynie zapas gąsiorów ze szkła i ceramiki, będących dla niego ostatnio źródłem pożywienia i jako takiego samopoczucia. Produkcja i konsumpcja wina zabierała mu większość dnia. Nauczył się lekceważyć takie drobiazgi jak używanie świeżych drożdży czy czekanie na sklarowanie się wina. Uważał, że to ostatnie jest bezcelowym zajęciem dla estetów, które nie ma żadnego wpływu na ilość procentów, jemu chodziło wyłącznie o alkohol.
Gdy tylko wino przestawało pracować, zlewał je, a pozostałą breję dopełniał nową partią soku wyciśniętego z owoców. Taki zaczyn w wyniku fermentacji dawał wino kwaśne i pozbawione smaku, ale metoda miała jedną decydującą zaletę — była szybka.
Najważniejsza była wydajność produkcji. Pijąc mętne mikstury często chorował, dokuczała mu biegunka, ale zdawało się to niewielką ceną za możliwość ucieczki przed poczuciem winy i za przespane noce. Dodatkowym plusem było to, że potrzebował niewiele jedzenia — podstawę jadłospisu, pozwalającego na jaką taką wegetagę, ?j J stanowiło bąbelkujące wino.
Teraz, gdy nawet rodzina Phoratere'ów opuściła Kosz, i nie miał żadnego towarzystwa. Wcale go zresztą nie szukał. Zrezygnował z wyjazdów do tawerny w Nowej Minnett. W domu miał wszystko, czego potrzebował, zatem podróże stały się nudne i pozbawione celu, z drugiej zaś strony odkrył, że jest przyjmowany bez dawniejszej życzliwości, i Sędzia Karrodall prawił mu kazania na temat picia i za[???]chowania, i w końcu spędzanie czasu w jego towarzystwie l stało się mało zabawne.
Pewnego dnia, gdy tuż przed zachodem słońca wracał z pola, zauważył ruch w pyle na drodze. Był to pełzacz, pierwszy, którego zobaczył od dłuższego czasu. Połyskujące brązowe stworzenie niestrudzenie brnęło w kierunku domu; od czasu do czasu, gdy przełaziło przez kamyki, błyskała blada zieleń brzucha.
Bartan przez chwilę, krzywiąc się z odrazą, wpatrywał się w pełzacza, potem poszukał odpowiedniego kamienia. Podniósł pokaźny głaz i spuścił go na robaka. Zerknął kątem oka na mało pociągający rezultat swych poczynań, przekroczył kamień i poszedł dalej. W glebie Overlandu znajdował wiele różnych odmian drobnych form życia, większość z nich była odrażająca, ale zazwyczaj zostawiał je w spokoju. Jedynym wyjątkiem były pełzacze — musiał je niszczyć, natychmiast.
Dom i przybudówki skąpane były w miękkim aksamitnym czerwonozłotym świetle i Bartan znów poczuł się przygnębiony, gdy pomyślał o czekającej go samotnej nocy. Była to najgorsza pora dnia: tam, gdzie niegdyś brzmiał śmiech Sondeweere, teraz panowała cisza, a ciemniejące sklepienie nieba jak gdyby odpowiadało mu własną pustką. O zachodzie słońca cały świat zdawał się pusty. Minął chlew, również milczący, bowiem już dawno wypuścił zwierzęta na swobodę, i przeszedł przez podwórze. Otwierając drzwi zatrzymał się i serce zaczęło mu walić, gdy zdał sobie sprawę, że wnętrze domu wydaje się inne.
— Sondy! — zawołał, ulegając irracjonalnemu impulsowi. Przebiegł przez kuchnię i otworzył drzwi sypialni. Pokój był pusty; w bałaganie, do jakiego doprowadził, nie zaszła żadna zmiana. Poczuł się jak ostatni głupiec, wrócił jednak do frontowych drzwi i rozejrzał się po okolicy. W smutnym miedzianym świetle wszystko wyglądało tak jak zawsze, jedyną żywą istotą był pasący się w sadzie niebieskorożec.
Bartan westchnął i pogardliwie potrząsnął głową nad własną głupotą. Czuł ból pulsujący w skroniach, efekt wypitego tego popołudnia wina, i straszliwe pragnienie. Wybrał gąsior ze stojącej w kącie baterii, zabrał kubek i wrócił na ławę przed drzwiami. Wino smakowało gorzej niż zwykle, ale przyssał się do niego łapczywie — wlewał je w siebie jak wodę, aby tylko osiągnąć błogosławiony stan otumanienia, który przyćmiewał intelekt i stępiał emocje. Miał wrażenie, że w ciągu nadchodzących godzin będzie mu to potrzebne bardziej niż ostatnimi czasy.
Gdy ciemność zgęstniała i na firmamencie rozpoczęło się zwykłe nocne widowisko, zobaczył Farland — jedyny zabarwiony na zielono obiekt. Zapatrzył się w niego. Zachował swój sceptycyzm do religii, ostatnio jednak zaczął rozumieć, jaką wiara nieść może pociechę. Zakładając, że Sondeweere nie żyła, dobrze byłoby wierzyć, czy choćby na wpół wierzyć, że po prostu ruszyła Wysoką Ścieżką do drugiego świata i zaczęła tam nową egzystencję. Prosta reinkarnacja bez pamiętania wypadków czy bez kontynuacji osobowości poprzedniego wcielenia, co proponowała religia alternistyczna, pod wieloma względami była nie do odróżnienia od zwyczajnie rozumianej śmierci — ale „coś” oferowała: nadzieję, że on swoim uporem i arogancją nie do końca zniszczył wspaniałe ludzkie życie, że kiedyś on i Sondeweere być może znów się spotkają, może wiele razy, i że w jakiś sposób będzie w stanie wynagrodzić jej wyrządzoną krzywdę. Fakt, że mogliby się nie rozpoznać, a jednak reagować na siebie jak bratnie dusze, niewy-tłumaczalnie przyciągające jedna drugą, czynił tę koncepcję romantycznie piękną i wzruszającą…
Читать дальше