Na podłodze, w dość znacznych odstępach, stały drewniane skrzynki z drobiem. W każdej znajdował się jeden ptak, ale dopiero kiedy dotarliśmy do otwartej klapy w podłodze, uświadomiłem sobie, że to bojowe koguty. W pewnej chwili przez któryś ze świetlików wpadł promień słońca i oświetlił jedną ze skrzynek; kogut wyprostował się, rozpostarł skrzydła i potoczył dokoła spojrzeniem krwistoczerwonych oczu. Był upierzony kolorowo jak papuga.
— Chodźmy — szepnęła Phaedria. — Teraz będą psy.
Jak tylko zaczęliśmy schodzić po drabinie, piętro niżej wybuchła nieopisana wrzawa.
Psy uwiązano w boksach oddzielonych wysokimi ściankami, między rzędami boksów pozostawiono szerokie przejścia. Co prawda wszystkie zwierzęta były przeznaczone do walki, ale należały do rozmaitych ras: od dziesięciofuntowych terierów poczynając, na mastyfach dorównujących wielkością niedużym koniom kończąc — potwornych stworzeniach o zniekształconych głowach i potężnych szczękach, zdolnych jednym chapnięciem odgryźć obie nogi dorosłemu mężczyźnie. Od zgiełku, jaki czyniły, aż trzęsła się drabina; jak tylko z niej zeszliśmy, chwyciłem Phaedrię za ramię i na migi dałem jej do zrozumienia, że powinniśmy jak najprędzej stąd odejść, było bowiem dla mnie oczywiste, iż znaleźliśmy się tu bez pozwolenia. Ona jednak energicznie pokręciła głową, a następnie, ponieważ nie zdołałem jej zrozumieć, mimo że przesadnie poruszała ustami, pośliniła palec i napisała na zakurzonej ścianie: NIE SZKODZI ONE CIĄGLE SZCZEKAJĄ WYSTARCZY BYLE HAŁAS.
Na kolejną kondygnację zeszliśmy po schodach, do których dotarliśmy po otwarciu ciężkich, ale nie zamkniętych na klucz drzwi, przypuszczalnie służących jedynie jako zapora przeciwko hałasowi. Chociaż tej funkcji nie pełniły najlepiej, poczułem się znacznie lepiej, kiedy zamknęliśmy je za sobą. Zdążyłem już całkowicie oprzytomnieć i na dobrą sprawę powinienem był powiedzieć Davidowi i Phaedrii, że nie mam pojęcia, gdzie jestem i co robię, ale powstrzymał mnie wstyd. Poza tym nietrudno było się domyślić, co zamierzamy. David zapytał przecież, gdzie są pieniądze, a wcześniej wielokrotnie rozmawialiśmy — wydawało mi się, że na tym się skończy — o dokonaniu jednego, ale za to poważnego rabunku, który uchroniłby nas przed koniecznością częstego popełniania drobniejszych przestępstw.
Gdzie byliśmy, dowiedziałem się, kiedy stamtąd odchodziliśmy, a skąd się tam wzięliśmy, domyśliłem się na podstawie uwag rzucanych mimochodem podczas rozmowy. Budynek, początkowo pełniący funkcję magazynu, stał przy rue des Egouts, prawie nad zatoką. Jego obecny właściciel zaopatrywał entuzjastów walk zwierząt — i nie tylko — i podobno zgromadził największą kolekcję „zawodników” w całym departamencie. Ojciec Phaedrii dowiedział się, że człowiek ów właśnie załadował na statek część najbardziej wartościowych okazów, więc natychmiast udał się do niego, by porozmawiać o interesach, zabierając ze sobą Phaedrię. Ponieważ wiedzieliśmy, że przybytek ten otwiera podwoje nie wcześniej niż po ostatnim Aniele Pańskim, zjawiliśmy się nazajutrz krótko po drugim i weszliśmy przez świetlik.
Trudno mi opisać widok, jaki ukazał się naszym oczom na kolejnym piętrze, do którego dotarliśmy, a które było pierwszym piętrem budynku. Co prawda wielokrotnie widywałem niewolników przeznaczonych do walki, kiedy w drodze do biblioteki wraz z panem Millionem i Davidem przechodziłem przez targ niewolników, nigdy jednak więcej niż dwóch lub trzech jednocześnie, do tego zakutych w ciężkie kajdany. Tutaj było ich mnóstwo. Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego nie rozszarpią się nawzajem na strzępy, a przy okazji również nas, potem jednak zobaczyłem, iż każdy jest przykuty krótkim łańcuchem do solidnego sworznia w podłodze; wydeptane kręgi świadczyły, jak daleko mógł sięgnąć każdy z więźniów. Nieliczne meble w postaci sienników oraz krzeseł i ławek były albo zbyt lekkie i za miękkie, żeby, nawet rzucone z dużą siłą, mogły komukolwiek wyrządzić krzywdę, albo zbyt ciężkie, by ktokolwiek zdołał ruszyć je z miejsca. Spodziewałem się, że niewolnicy powitają nas wyzwiskami i pogróżkami, jakimi obrzucali się zawsze przed walką, oni chyba jednak zdążyli już pojąć, że dopóki są przykuci, niewiele mogą zrobić. Co prawda wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę, ale jak tylko stwierdzili, że nie przynieśliśmy nic do jedzenia, przestali się nami interesować.
— To chyba nie są ludzie, prawda? — spytała Phaedria. Szła wyprostowana jak żołnierz na defiladzie i z zainteresowaniem przyglądała się niewolnikom. Kiedy na nią patrzyłem, uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że jest wyższa i szczuplejsza, niż mi się wydawało, i że jest nie tylko ładna, ale wręcz piękna. — To z pewnością jakieś zwierzęta.
Dzięki moim studiom byłem trochę lepiej poinformowany, wyjaśniłem jej więc, że urodzili się jako ludzie, a niektórzy z nich byli nimi jeszcze w wieku dziecięcym, i że wszelkie różnice między nimi a nami stanowią rezultat zabiegów chirurgicznych (dokonywanych także na mózgu) oraz chemicznych ingerencji w ich systemy wewnątrzwydzielnicze — naturalnie oprócz tych najbardziej oczywistych i od razu rzucających się w oczy, spowodowanych obrażeniami, jakich doznali podczas walk.
— Wasz ojciec robi coś takiego z małymi dziewczynkami, prawda? Z tymi, które kupuje do swojego domu.
— Bardzo rzadko — odparł David. — Takie zabiegi zajmują mnóstwo czasu, a większość klientów i tak woli normalne dziewczęta. Nawet ci, którzy chcą, żeby były jak najbardziej dziwaczne.
— Chciałabym je kiedyś zobaczyć. Te, nad którymi pracował.
— To dla ciebie naprawdę taka nowość? — zdziwiłem się. — Wydawało mi się, że już tu przychodziłaś. Wiedziałaś o psach…
— Widziałam je wcześniej, a poza tym ten człowiek opowiadał o nich. Po prostu głośno myślę. To by było okropne, gdyby nadal byli ludźmi.
Śledzili nas wzrokiem, a ja zastanawiałem się, czy coś zrozumieli z naszej rozmowy.
Parter bardzo się różnił od wyższych kondygnacji. Na obitych boazerią ścianach wisiały oprawione fotografie psów, kogutów, niewolników oraz przedziwnych zwierząt. Przez wychodzące na rue des Egouts i zatokę wysokie, wąskie okna przeciskały się nieliczne promienie słońca, wydobywając z mroku to podłokietnik wyściełanego czerwoną skórą fotela, to nie większy od książki fragment ciemnobrązowego dywanu, to znowu do połowy opróżnioną karafkę. Zrobiłem trzy kroki naprzód… i stanąłem jak wryty, ponieważ zobaczyłem idącego mi naprzeciw wysokiego młodego człowieka o wąskich ramionach. Na mój widok zatrzymał się raptownie z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a ja dopiero wtedy się zorientowałem, że to tylko moje odbicie w dużym, oprawionym w złoconą ramę zwierciadle. Jednocześnie doznałem przelotnego, ale mocno dezorientującego uczucia, które ogarnia nas czasami, gdy pozornie nieznajoma osoba odwróci się niespodziewanie albo wykona jakiś charakterystyczny ruch, a wtedy rozpoznajemy w niej dobrego przyjaciela i dziwimy się, że kiedy patrzyliśmy na niego oczami kogoś obcego, wyglądał zupełnie inaczej. Ten chłopiec o spiczastej brodzie i markotnej minie był mną — tak widzieli mnie Phaedria, David, pan Million i moja ciotka.
— Tutaj właściciel rozmawia z klientami — powiedziała Phaedria. — Jeżeli sprzedaje coś, co akurat ma na składzie, jego pracownicy sprowadzają na dół pojedyncze egzemplarze, ale ujadanie słychać nawet tutaj. Zaprowadził tatę i mnie na górę i pokazał nam wszystko.
Читать дальше