— Pra-pra-pra-pramatka samum, Muad’Dibie.
Paul podniósł spojrzenie na ciemniejące niebo.
— Gurney, wycofaj obserwatorów południowej ściany.
Musiał powtórzyć swój rozkaz, by przekrzyczeć narastający zgiełk samumu. Gurney oddalił się, by wykonać rozkaz. Paul dopiął filtr twarzy, zaciągnął kaptur filtrfraka. Powrócił Gurney. Paul dotknął jego ramienia, wskazał na zapalarkę ustawioną u wylotu tunelu za sygnalistami. Gurney wszedł do tunelu, zatrzymał się u wylotu z jedną ręką na przycisku, nie spuszczając oczu z Paula.
— Nie odbieramy żadnych wiadomości — powiedział sygnalista przy Paulu. — Duże zakłócenia atmosferyczne.
Paul kiwnął głową, nie odrywając spojrzenia od tarczy czasomierza naprzeciwko sygnalisty. Niebawem Paul spojrzał na Gurneya, podniósł rękę i wrócił spojrzeniem do tarczy. Wskaźnik czasu pełzł po swoim kole.
— Już! — krzyknął Paul i opuścił rękę.
Gurney wdusił przycisk zapalarki. Wydawało się, że cała sekunda minęła, zanim poczuli, jak grunt faluje i dygoce pod nimi. Do ryku samumu dołączył się dudniący dźwięk. Przy Paulu zjawił się fedajkiński czatownik z teleskopem pod pachą.
— Mur Zaporowy przerwany, Muad’Dibie! — krzyknął. — Samum runął na nich, a nasi kanonierzy już strzelają.
Paul pomyślał o burzy sunącej przez basen, o ładunku elektrostatycznym w ścianie piasku, który zniszczył co do jednej zapory tarczowe w obozie wroga.
— Samum! — krzyknął ktoś. — Musiały zejść w ukrycie, Muad’Dibie!
Paul ocknął się, czując, jak igiełki piasku żądlą jego odsłonięte policzki. Klamka zapadła — pomyślał. Położył rękę na ramionach sygnalisty.
— Zostaw sprzęt! Wystarczy ten w tunelu.
Poczuł, że go odciągają, że fedajkini stłoczyli się wokół niego dla osłony. Wcisnęli się w wylot tunelu, gdzie ogarnęła ich względna cisza, i minąwszy zakręt znaleźli się w małej komorze z kulami świętojańskimi pod sufitem i drugim wylotem prowadzącego dalej tunelu. Inny sygnalista pochylał się tu nad swoją aparaturą.
— Duże zakłócenia atmosferyczne — powiedział.
Kurzawa otoczyła ich szybującym w powietrzu piaskiem.
— Zagrodzić tunel! — krzyknął Paul.
Nagłe znieruchomienie powietrza wokół nich świadczyło o wykonaniu polecenia.
— Czy zejście na dno basenu nadal jest dostępne? — zapytał Paul.
Jakiś fedajkin poszedł sprawdzić, wrócił i powiedział:
— Eksplozja spowodowała obsunięcie niewielkiej skały, lecz inżynierowie twierdzą, że przejście jest nadal wolne. Uprzątają je wiązkami laserowymi.
— Każ im to robić rękami! — burknął Paul. — Tam jest pełno aktywnych tarcz!
— Oni uważają, Muad’Dibie — odparł fedajkin, ale oddalił się posłusznie.
Sygnaliści z zewnątrz przecisnęli się między nimi dźwigając swój sprzęt.
— Kazałeś tym ludziom zostawić ich aparaturę, Muad’Dibie — obruszył się jeden z fedajkinów.
— Ludzie są teraz ważniejsi od sprzętu — rzekł Paul. — Będziemy mieli więcej sprzętu niż rąk albo żaden sprzęt nie będzie nam potrzebny.
Podszedł do niego Gurney Halleck.
— Słyszałem, jak mówili, że droga na dół jest wolna. Tutaj jesteśmy za blisko powierzchni, mój panie, gdyby Harkonnenowie spróbowali odwetu.
— Oni nie są zdolni do odwetu — odparł Paul. — Właśnie w tej chwili odkrywają, że nie mają osłon i że nie są w stanie oderwać się od Arrakis.
— Niemniej jednak nowe stanowisko dowodzenia jest w całości gotowe, mój panie — powiedział Gurney.
— Jeszcze mnie nie potrzebują na stanowisku dowodzenia — rzekł Paul. — Plan będzie się realizował beze mnie. Musimy czekać na…
— Odbieram wiadomość, Muad’Dibie — odezwał się sygnalista znad aparatury. Potrząsnął głową, przycisnął do ucha słuchawkę. — Duże zakłócenia atmosferyczne!
Zaczął gryzmolić na bloku przed sobą, potrząsając głową, wyczekując, pisząc… wyczekując. Paul podszedł z boku do sygnalisty. Fedajkin cofnął się ustępując mu miejsca. Paul spojrzał z góry na to, co ten człowiek napisał, i przeczytał: „Najazd na sicz Tabr… w niewoli… Alia, (nieczytelne) rodziny, (nieczytelne) nie żyją… oni (nieczytelne) syna Muad’Diba…”
Sygnalista znów potrząsnął głową. Paul podniósł oczy napotykając utkwione w sobie spojrzenie Gurneya.
— Depesza jest przekręcona — rzekł Gurney. — Zakłócenia atmosferyczne. Nie wiadomo, czy…
— Mój syn nie żyje — powiedział Paul i mówiąc to wiedział, że tak jest naprawdę. — Mój syn nie żyje… zaś Alię wzięto do niewoli… jako zakładniczkę.
Czuł się jak pusta, pozbawiona uczuć skorupa. Wszystko, czego dotknął, niosło śmierć i ból. I wyglądało to na zarazę, która może się roznieść po całym wszechświecie. Czuł w sobie mądrość starca, nagromadzenie doświadczeń z niezliczonych żywotów, które mogły zaistnieć. Wydawało mu się, że coś chichoce w jego wnętrzu i zaciera ręce. I pomyślał: Jak niewiele świat wie o naturze prawdziwego okrucieństwa!
I stanął przed nimi Muad’Dib mówiąc: Mimo iż uważamy zakładników za umarłych, ona jednak żyje. Ponieważ jej nasienie jest moim nasieniem, a jej głos jest moim głosem. I wzrok jej sięga najdalszych ster prawdopodobieństwa. Tak jest, na padół niepoznawalnego ona spogląda dzięki mnie.
z „Przebudzenia Arrakis” pióra księżniczki Irulan
Baron Vladimir Harkonnen stał ze spuszczonymi oczami w imperialnej sali audiencyjnej, owalnej selamlik wewnątrz kwater Padyszacha Imperatora. Baron rzucał ukradkowe spojrzenia na metalowe ściany sali i na zebranych — noukkerów, paziów, gwardzistów, oddział sardaukarów pałacowych stojących pod ścianami w szeregu, w postawie na spocznij, pod zakrwawionymi i postrzępionymi zdobycznymi sztandarami, które stanowiły jedyną ozdobę tej sali.
Z prawej strony rozległy się głosy, dochodzące echem z wysokiego korytarza:
— Przejście! Przejście dla Osoby Królewskiej!
Padyszach Imperator Szaddam IV wyszedł z korytarza na salę audiencyjną razem ze swoim orszakiem. Przystanął w oczekiwaniu na wniesienie jego tronu, nie zwracając uwagi na barona, najwyraźniej nie zwracając uwagi na nikogo. Baron przekonał się, że nie stać go na zignorowanie osoby królewskiej i przyglądał się bacznie Imperatorowi wypatrując znaku, najmniejszej wskazówki, jaki jest cel tej audiencji. Imperator oczekiwał z podniesioną głową — szczupła, elegancka sylwetka w szarym mundurze sardaukarów ze srebrnym i złotym szamerunkiem. Wąska twarz i zimne spojrzenie przypominały baronowi dawno zmarłego księcia Leto. Miał taki sam wygląd drapieżnego ptaka. Tylko włosy Imperatora nie były czarne, lecz rude i prawie w całości zakryte hebanowym hełmem bursega z imperialnym złotym pióropuszem na szczycie.
Paziowie wnieśli tron. Było to masywne krzesło wyciosane z jednej bryły kwarcu hagalskiego niczym z zielonobłękitnej przejrzystości przeszytej żyłami złotego ognia. Kiedy ustawili je na podium, Imperator zasiadł, sadowiąc się wygodnie. Stara kobieta w czarnej abie z kapturem opuszczonym na czoło odłączyła się od jego świty i zajęła miejsce za tronem, kładąc kościstą dłoń na kwarcowym oparciu. Jej twarz wyzierała z kaptura jak maszkaron o zapadniętych oczach i policzkach, z nosem zbyt długim, skórą w plamach i z wychodzącymi na wierzch żyłami. Baron powstrzymał na jej widok drżenie. Obecność Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam, prawdomówczyni Imperatora, zdradzała doniosłość tej audiencji. Odwróciwszy od niej wzrok baron przepatrywał uważnie świtę w poszukiwaniu dalszych wskazówek. Byli tam dwaj agenci Gildii, jeden wysoki i gruby, drugi niski i gruby, obaj o szarych, dobrotliwych oczach. Wśród dworaków stała też księżniczka Irulan, kobieta, która zgłębiła, jak mówiono, najgłębsze sekrety Bene Gesserit, gdyż miała zostać Matką Wielebną. Wysoka blondynka o twarzy pięknej jak obraz, z zielonymi oczami spoglądającymi i przez, i poza niego.
Читать дальше