— Mam wszelkie powody, żeby pana zabić — oznajmiłem ze spokojem. — Mam wszelkie powody, żeby pana nienawidzić.
Przyglądał mi się bez cienia lęku.
— I zabije mnie pan?
Spojrzałem w głąb mego serca i na wymizerowaną, cierpiącą twarz Bourne’a.
— Nie wiem — odparłem szczerze. — Muszę się nad tym zastanowić.
Skinął głową.
— No cóż, podejrzewam, że pański towarzysz nie dzieli pańskiego opanowania — stwierdził sucho.
— Który? Traveller?
— Inżynier? Nie. Tamten drugi, tłuścioch.
— Holden? Groził panu?
Bourne roześmiał się i odwrócił twarz ku ścianie. Kiedy się znów odezwał, mówił przytłumionym głosem:
— Inżynier powstrzymał go od uduszenia mnie, kiedy, osłabiony, byłem skazany na jego łaskę i niełaskę. Jednak monsieur Holden nie zrezygnował z pozbawienia mnie życia. Postanowił zagłodzić mnie na śmierć, a być może zasuszyć jak okaz do zielnika.
— O czym pan mówi? — Odwróciłem się do służącego, który przyglądał się nam czujnie. — Pocket… Czy to prawda?
Pocket skinął głową, ale znacząco stuknął się przy tym w swój wąski nos.
— Był już na wpół zagłodzony po tych wszystkich dniach bez pożywienia i wody, sir. Ale sumienie nie pozwala mi dopuścić do tego, żeby ktokolwiek umarł z głodu w mej przytomności. Jak nikt nie patrzył, podsuwałem mu resztki jedzenia.
Poczułem wielką ułgę, że okrutny plan Holdena został zniweczony.
— Dobry z was chłop, Pocket; postąpiliście ze wszech miar słusznie. Co na to wszystko sir Josiah?
Pocket wzruszył filozoficznie ramionami.
— Po tym, jak uspokoił pana Holdena w dzień pańskiego wielkiego czynu… no cóż, zna pan sir Josiaha. Podejrzewam, że zapomniał z kretesem o Francuziku; prawie nie pokazywał się na dole.
Uśmiechnąłem się.
— Łatwo mi to sobie wyobrazić.
— Nie prosiłem o łaskę służącego — powiedział zimno Bourne.
— I to nie o łaskę chodzi, mój chłopcze — odparł Pocket. — Ale chyba nie myślisz, że zamierzam spędzić moje ostatnie dni w blaszanym pudle z trupem jakiegoś Francuzika. — Przemawiał surowo, ale bez gniewu, raczej jak rodzic napominający dziecko, i zdałem sobie sprawę, że w duszy tego wyjątkowego człeka nie ma nawet krzty zła.
Odwróciłem się do Bourne’a.
— Co popchnęło cię do tego czynu, Bourne?
Wykręcił głowę, rysy jego twarzy uległy zniekształceniu.
— Do jakiego czynu?
— Co sprawiło, że porwałeś ten statek, spowodowałeś tyle szkody i cierpień?
Ukrył z powrotem twarz, nie odpowiedziawszy ni słowem.
Z siłą, która zaskoczyła mnie samego, złapałem go za ramię i odwróciłem ku sobie.
— Chyba jesteś mi winien wytłumaczenie — syknąłem.
— To nie ma sensu. Wy, Anglicy, nigdy tego nie zrozumiecie.
Zacisnąłem wargi, powstrzymując gniew.
— Nieważne. Mów, co popchnęło cię do tego czynu!
— Zrobiłem to przez wzgląd na tricolore — warknął. — Przez wzgląd na tricolore !
Wyrwał mi się i wszelkie dalsze naciski okazały się bezowocne.
Ze zgrozą przekonałem się, że Bourne był skrępowany paskami od spodni i kawałkami szlauchów powietrznych. Na moje nalegania — i pod warunkiem, że pozostanie na swojej koi i ktoś z nas będzie go cały czas pilnował — uwolniono go następnego dnia i usiadł niezdarnie, masując zsiniałe przeguby i kostki u nóg.
Czując się silniejszy, wspiąłem się z Holdenem przez właz sufitowy.
Gdy kilka dni wcześniej wdzierałem się na mostek, widziałem wszystko zatarte i we fragmentach, jak w koszmarze sennym; teraz jednak mogłem się przekonać, że to pomieszczenie było kopalnią cudów mechaniki. Pod szklanym dziobem „Faetona” nieustannie wirowały i stukały najprzeróżniejsze urządzenia, tak że miało się wrażenie obcowania ze sztucznym umysłem, dokonującym rozlicznych kalkulacji. Przez kopułę spływała powódź srebrnego światła Księżyca, który groźnie wielki zwisał nad nami.
— Ach, Łikers! — zahuczał z góry głos. Odwróciłem się i w ostrych cieniach dostrzegłem wielki tron przymocowany do jednej ze ścian pomieszczenia. Ten tron, obity grubym adamaszkiem i ozdobiony aksamitnymi sznurami, zwisał nad mostkiem jak łoże Cezara. Na nim rozpierał się wygodnie Traveller, zabezpieczony pasem. Nogi trzymał wysoko w powietrzu. Temu wizerunkowi wielkopańskiego sybarytyzmu brakowało tylko sługi podającego wprost do ust pana winne grona. — Trochę teraz łatwiej wejść na mostek niż ostatnim razem, hę?
— W rzeczy samej.
Odepchnąłem się od pokładu i uniosłem ku szklanej kopule. Złapałem się pomalowanego na biało pręta i zawisłem wygodnie w powietrzu. Holden pozostał blisko pokładu, między instrumentami. Teraz dostrzegłem parę dźwigni połączonych ze sworzniami w przeciwległych ścianach. Dźwignie przymocowano do obu stron kanapki Travellera; każda z nich kończyła się łatwo dostępnym uchwytem. Później dowiedziałem się, że uchwyty kontrolowały silniki rakietowe „Faetona”, podczas gdy dźwignie sterowały statkiem, zmieniając położenie wylotów dysz.
Niewątpliwie na tym to fotelu zasiadł nędznik Bourne tamtego gorącego sierpniowego popołudnia, spocony i przerażony, czekając stosownej chwili na oderwanie statku od Ziemi.
Nad głową Travellera wisiała długa, czarnej barwy rura, zakończona wygiętym okularem. Dostrzegłem, iż urządzenie to wysuwało się przez otwory w kadłubie, zapewniając pilotowi szeroki kąt widzenia. Rzecz jasna otwory nie przepuszczały powietrza. I tak, korzystając z peryskopu i szkła optycznego kopuły, Tra-veller miał panoramiczny widok wszechświata za ścianami latającego statku — i mikroświata wewnątrz, zastępu urządzeń tworzącego metalowy pejzaż. Zasadniczym elementem tego drugiego świata było urządzenie wyglądające jak stolik, zapamiętane podczas mej pierwszej wizyty, drewniany dysk średnicy pięciu stóp. Okrągła mapa wypełniała blat. Wokół stolika zgromadzono pomniejsze instrumenty; równomierny delikatny blask rozświetlał zegarowe tarcze, które dzięki temu stawały się żółtawymi wysepkami w morzu cienia. Dojrzałem, iż tarcze były skierowane ku tronowi (jak go w myślach nazwałem), co najwyraźniej pozwalało pilotowi na siedząco ocenić stan „Faetona”. Całość sprawiała wrażenie tłumu mechanicznych pielgrzymów, trzymających zapalone świeczki na wysokości piersi i zwracających błagalne oblicza ku swemu panu i władcy.
Pogratulowałem Travellerowi znakomitej precyzji rozkładu instrumentarium, lecz dodałem, iż nie pojmuję zastosowania większości urządzeń.
Ku mojej konsternacji komplement zachęcił go do wykładu.
— Od czego by tu zacząć… od czego by tu… Z pewnością na pierwszy rzut oka rozpoznałeś urządzenia Ruhmkorffa.
— Przepraszam…?
— Elektryczny zwój zapewniający światło urządzeniom kontrolnym.
Traveller wytłumaczył mi, że zwinięte druciki dostarczają bardziej równomiernego i bezpieczniejszego światła niż lampy acetylenowe i nie pokrywają tarcz sadzą. Następnie opisywał mi każdy instrument, nie pomijając wytwórcy, przeznaczenia, ograniczeń, a w pewnych wypadkach nawet ceny, rozwodząc się z taką miłością i tak szczegółowo, jak tkliwa matka nad zaletami swych pociech. Unoszący się w dole pomiędzy urządzeniami Holden natychmiast zdał sobie sprawę z mojej konfuzji i zaczął grać rolę stosowną do sytuacji; po kolei wskazywał każdy instrument triumfalnym i teatralnym gestem, którego nie powstydziłby się najwytrawniejszy pomocnik światowej sławy iluzjonisty. Musiałem wcisnąć pięść w usta, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
Читать дальше