Od początku też zdawałem sobie ;sprawę z tego, iż Darva i ja jesteśmy największymi i najbardziej oczywistymi celami. W ciągu tych kilku miesięcy udało nam się zmaleć do dwustu czterech centymetrów, ale i tak górowaliśmy wzrostem nad pozostałymi. Naturalnie nasz wygląd, choć w ogromnym stopniu ludzki, ciągle zdradzał, że jesteśmy odmieńcami. Oboje dysponowaliśmy wielką siłą fizyczną i zadziwiającą zwinnością. Ćwiczyliśmy bardzo dużo, by cechy te zachować.
Opuściliśmy twierdzę Korila drogą powietrzną, dokładnie tak samo, jak tam przybyliśmy, tyle że tym razem — w kabinie pasażerskiej na grzbiecie tego wielkiego stworzenia, a nie w jego szponach. Zala wzbraniała się naturalnie przed tą podróżą, ale w jakiś sposób została uspokojona przez Kirę. Doszedłem do wniosku, że ta podróż była równie niewygodna jak tamta pierwsza, tak samo nami trzęsło, ale zniosłem ją bez trudu. Musieliśmy się przecież trzymać harmonogramu.
Naturalnie nie ośmieliliśmy się lądować w pobliżu samego Zamku. Ponieważ nie było w okolicy odpowiednich terenów nadających się do bezpiecznego lądowania dla tych ogromnych stworzeń, wykorzystaliśmy miejsce oddalone, ponad czterdzieści kilometrów na południowy zachód od siedziby charonejskiego rządu, a potem wspólnymi siłami pomogliśmy zwierzęciu wystartować.
Nasze wyposażenie było zadziwiająco skromne. Koril zaryzykował wzięcie kilku pistoletów laserowych, z założeniem jednakże, że z różnych powodów, wcześniej lub później i tak będziemy musieli się ich pozbyć. Mieliśmy ze sobą również broń palną i amunicję, której użycie przećwiczyliśmy wcześniej bardzo dokładnie na strzelnicy w bazie. Darva nigdy nie opanowała do końca obsługi pistoletów laserowych, ale była prawdziwą ekspertką, jeśli chodzi o broń palną; zupełnie odwrotnie niż ja. Ponadto kilkoro z nas, włącznie z Darvą, niosło ze sobą tę najbardziej starożytną ze wszystkich rodzajów broni — miecze, inni zaś mieli niewielkie, ale zabójczo niebezpieczne sztylety. Potężnie zbudowany Kaigh posiadał też kuszę, starożytną broń, o której tylko czytałem. Nigdy wcześniej nie miałem okazji oglądać tej fascynującej broni.
Nie mieliśmy przy sobie żadnych papierów ani dokumentów. Wszystkie niezbędne informacje zostały zapisane za pomocą hipnozy wprost w naszych umysłach, co oszczędzało i ciężaru, i ewentualnych problemów. Wszyscy byliśmy ubrani w rodzaj zielonych mundurów, jakich żołnierze używają w lasach. Strój Darvy i mój własny miały specjalny krój, dostosowany do naszych kształtów. Prócz sprasowanej żywności w specjalnych opakowaniach i manierek, nie mieliśmy już nic więcej.
W drodze odżywialiśmy się przez transmutację. To fascynująca metoda. Tak, jak Garal zamienił kiedyś poncz owocowy w kwas, a Korman przywrócił go do stanu pierwotnego, tak teraz nasi czarcy zamieniali praktycznie każdy materiał roślinny występujący w lesie w tę potrawę, której zażądaliśmy. Do dzisiaj nie jestem pewien, czy rzeczywiście spożywaliśmy materiał poddany transmutacji, czy po prostu jedliśmy liście, a tylko wmówiono nam, że jemy smaczne i wybrane przez nas pożywienie. W końcu to żadna różnica. Nasze ciała nie tylko przyjmowały ten pokarm, ale też potrafiły zrobić z niego właściwy użytek.
Na dojście do Zamku mieliśmy dwa i pół dnia, a to oznaczało, że marsz nie musiał być nazbyt forsowny. Niemniej droga prowadziła przez trudny teren dżungli, a nawet Darva i ja nie najlepiej czuliśmy się w tym środowisku. Kiedy zbliżyliśmy się do gór, dżungla ustąpiła miejsca gęstym lasom, a następnie lasy się przerzedziły, było coraz więcej polan i nagich skał. Szło się teraz ciężko, tym bardziej że musieliśmy się trzymać z dala od uczęszczanych dróg. Większość otwartych przestrzeni pokonywaliśmy nocą. Po raz pierwszy wykorzystaliśmy też czary Korila związane z nocnym widzeniem, ale tak naprawdę, to doskonałe oczy Ku ratowały nas przed skręceniem sobie karku.
Rankiem wyznaczonego dnia dotarliśmy do miejsca, w którym mieliśmy zanurzyć się w jaskinie. Było to zupełnie niezłe miejsce. Opodal, za niewielkim laskiem, znajdowała się opadająca stromo w dół skała, z której rozciągał się świetny widok na leżącą poniżej dolinę. Zamek, groźniejszy w rzeczywistości niż na zdjęciach, widoczny był z każdego punktu.
Rozłożyliśmy się, czekając na późne popołudnie, kiedy to miała się zacząć prawdziwa robota. Zmiany warty były krótkie i każdy próbował wykorzystać tyle snu, ile tylko zdołał. Zauważyłem, że Zali nie było wśród pełniących wartę.
Spałem z przerwami, jednak nie potrafiłem się odprężyć. Byłem zbyt napięty, choć zdawałem sobie sprawę z tego, że to problem wyłącznie amatorów, który mnie dotyczyć nie powinien. Wczesnym popołudniem, tuż przed jednym z tych nie kończących. się charonejskich deszczów, poszedłem przez lasek na skraj skały i popatrzyłem, być może po raz ostatni, na rozciągający się poniżej krajobraz.
I wreszcie ujrzałem wicher tabor. Widoczność była na jakieś piętnaście czy dwadzieścia kilometrów i to pomimo padającego deszczu. Pokrywa chmur znajdowała się powyżej linii wzgórz, otaczających dolinę, pozwalając widzieć daleko, choć — ze względu na spowodowaną deszczem małą rozdzielczość obrazu — bez możliwości dostrzeżenia szczegółów na ziemi. Nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości, co widzę… Obserwowałem przecież, jak to powstaje!
Wpierw mały teren na wschodzie wydał się oświetlany potężnymi błyskawicami. Zamiast jednak przerywanych i nieregularnych błysków wśród chmur; wystąpiło ciągłe i bardzo silne światło, tak silne, że wydawało się, iż w centrum chmury znajduje się jego pojedyncze i potężne źródło. Z chmury jednak nie wynurzyło się nic. Potem nagle pobliski terem począł wirować. Widziałem kiedyś coś podobnego, chociaż bez owego centralnego i potężniejącego wciąż źródła światła. Zwano to tornadem, a czasami cyklonem.
Z jasnego centrum w kierunku ziemi wystrzeliły długie jęzory elektryczności, a w chwilę później seria potężnych gromów, odbijających się echem od ścian doliny oznajmiła ich dotarcie do powierzchni ziemi. Nie byłem w stanie dostrzec, co znajdowało się w miejscach uderzenia tych wyładowań, czułem jedynie ulgę, że mnie tam nie było.
Potem z tego jaskrawego, świecącego centrum zaczęło się wydobywać coś na kształt leja, nie takiego jednak, jak przy tornadzie; ten był wprost geometrycznie regularny. Stożek naładowany… czym?… opuszczał się ku ziemi pośród szalonego tańca błyskawic. Wraz ze zbliżaniem się do ziemi i wreszcie w zetknięciu z nią, ten żółtawy stożek począł się zmieniać, ciemnieć i nabierać kolorów. Czerwienie, pomarańcze i fiolety wirowały wewnątrz, nie mieszając się jednak ze sobą.
Mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie prości przypisywali czemuś takiemu moc nadprzyrodzoną. Kiedy go teraz obserwowałem, ten wir kolorów i potężnych sił spłaszczył się niemal do formy cylindrycznej, i zaczął posuwać się naprzód.
Inni, słysząc. grzmot, dołączyli do mnie w moim punkcie obserwacyjnym. Burza, choć odległa, budziła grożę i wszyscy wydawali się przyciągani jak magnesem jęj nieubłaganym, choć kapryśnym marszem przez dolinę. Wszyscy, z wyjątkiem Korila.
— Myślę, że na nas już czas — powiedział spokojnym głosem.
Kilkoro spośród nas zwróciło ku niemu zdumione twarze.
— Nie ma jeszcze piątej — zauważyłem.
Skinął głową.
— Nie zaryzykują lądowania wahadłowcem, kiedy w pobliżu szaleje wicher tabor. Systemy automatyczne wyłączą się całkowicie na czas jego trwania, by nie przyciągać burzy. A to oznacza brak elektryczności i automatycznych wartowników, żadnych lądowań, kompletny spokój. Zresztą w tej chwili wszelkie pojemniki z ładunkami energii dla laserów odciągane są tymi tunelami, byle jak najdalej od Zamku. A to z kolei oznacza, że znajdziemy się pomiędzy tymi ładunkami a ludźmi, którzy mogliby ich użyć. To mi bardzo odpowiada. Burza to wspaniałe zrządzenie losu! Ruszajmy!
Читать дальше