Nad listowiem zebrał się obłok dymu. Drzewo wirowało teraz szybciej i zbliżyło się do Pasa. W nozdrza Pallisa buchnął ostry, znajomy zapach. Sprawujące wartę maszyny górników zawisły na czerwonym niebie jak nieruchome cienie. Pallis oplótł nogami pień drzewa, które zapewniało mu bezpieczne oparcie, i przyłożył ręce do ust.
— Górnicy! — zawołał. — Z pokładu każdego ze statków wyjrzały gniewne twarze.
Pallis zmrużył oczy i zobaczył przygotowaną broń: włócznie, noże, pałki. Szeroko rozłożył ręce.
— Przybywamy w pokojowych intencjach. Przecież to widzicie, na miłość boską.
Myślicie, że pod tymi gałęziami schowałem armadę?
— Zjeżdżaj stąd, leśniku! — wrzasnął któryś z górników — jeśli chcesz żyć.
— Nazywam się Pallis i nie mam zamiaru nigdzie uciekać.
— Pilota powoli ogarniała wściekłość. — Przynoszę wieści, które będą miały wpływ na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko na Pasie. I ty pozwolisz mi je przekazać!
— Jakie wieści? — Górnik podrapał się w głowę. Był podejrzliwy.
— Przepuście nas, to wszystko opowiem. Wieści pochodzą od jednego z waszych ludzi.
Od Reesa.
Górnicy naradzali się, a potem ich rzecznik odwrócił się do Pallisa.
— Kłamiesz. Rees nie żyje.
— Żyje. — Pallis wybuchnął śmiechem. — Właśnie jego historię mamy wam do przekazania.
Nagle znad krawędzi płyty wyleciała dzida. Pallis ostrzegł krzykiem Jaen. Dzida prześlizgnęła się przez listowie i zniknęła w otchłaniach Mgławicy. Pallis stał z rękami na biodrach i groźnie spoglądał na górników.
— Nie potraficie słuchać, co?
— Leśniku, z powodu zachłanności Tratwy umieramy tutaj z głodu, a najlepsi ludzie giną, próbując naprawić ten stan rzeczy.
— Niech giną! Nikt ich nie prosił, żeby zaatakowali Tratwę! — krzyknęła Jaen.
— Zamknij się, Jaen — syknął Pallis.
— Tylko spójrz, pilocie, ci dranie są uzbrojeni, a my nie. — Dziewczyna prychnęła. — Najwyraźniej nie chcą wysłuchać ani jednego słowa naszej cholernej wiadomości.
Jeśli spróbujemy podlecieć bliżej, zapewne spalą drzewo. Decydowanie się na samobójstwo chyba nie ma sensu, prawda? Po prostu będziemy musieli wymyślić inny sposób.
— Nie ma innego sposobu. — Pallis potarł brodę. — Musimy z nimi porozmawiać. — Niewiele myśląc, wyciągnął nogę i kopnął najbliżej położoną misę paleniskową.
Dymiące drewno wysypało się i wkrótce po listowiu zaczęły pełzać małe ogniki.
— Pallis, co u diabła… — Jaen patrzyła na pilota jak sparaliżowana, a potem gwałtownie rzuciła się do niego. — Zaraz przyniosę koce.
— Nie, Jaen, niech się pali. — Otoczył ją masywną ręką.
Spojrzała na niego, nie umiejąc pojąć jego postępowania. Płomienie rozprzestrzeniały się jak żywe organizmy. Górnicy obserwowali pożar wyraźnie zbici z tropu. Pallis oblizał wargi.
— Widzisz, listowie jest bardzo suche — odezwał się po chwili. — Dzieje się tak, gdyż szwankuje sama Mgławica. Powietrze jest zbyt jałowe, a widmo światła gwiezdnego nie sprzyja procesowi fotosyntezy w liściach…
— Pallis — wtrąciła się stanowczo Jaen — przestań paplać.
— Dobrze. Zakładam, że zabiorą nas stąd. To jedyna możliwość, — Pallis zmusił się do zerknięcia na poczerniałe, obracające się drewno, na spalone liście, które rozdmuchiwał wiatr.
— Sprawia ci to ból, tak? — Jaen dotknęła naznaczonego bliznami policzka mężczyzny.
Miała wilgotne opuszki palców.
— Jaen, zdobywam się na największy wysiłek woli, aby nie biec po koce. — Zaniósł się wymuszonym śmiechem. Nagle jego udręka przerodziła się w gniew. — Wiesz, ze wszystkich potworności, których dopuszczają się we wszechświecie ludzie, ta jest najgorsza.
Kiedy ludzie wyrządzają krzywdę innym ludziom, zachowuję obojętność. Teraz jednak jestem zmuszony zniszczyć jedno ze swoich własnych drzew.
— Możesz puścić moje ramię.
— Co? — Zaskoczony Pallis uświadomił sobie, że wciąż ściska dziewczynę za ramię.
Natychmiast ją puścił. — Przepraszam. — Jaen z obolałą miną rozcierała rękę.
— Rozumiem, pilocie, nie będę próbowała cię powstrzymać. — Wyciągnęła rękę.
Pallis chwycił jaz wdzięcznością, tym razem delikatnie.
Platforma przechyliła się. Zachwiali się. Płomienie sięgały już ponad głowę Pallisa.
— Szybko to idzie — mruknął.
— O, tak. Nie sądzisz, że powinniśmy uratować jakieś pojemniki z prowiantem?
— Żebyśmy mieli co przekąsić w drodze do Rdzenia? — Roześmiał się.
— W porządku, to był głupi pomysł. Chociaż nie tak głupi, jak podpalenie tego cholernego drzewa.
— Może masz rację.
W tym momencie zobaczyli, że cały sektor krawędzi ugina się i znika w deszczu rozżarzonych odłamków. Ścięte konary paliły się niczym grube świece.
— Myślę, że nadeszła właściwa pora — stwierdził Pallis.
— Chyba najlepiej będzie podbiec do krawędzi i skoczyć. — Jaen rozejrzała się. — Nabrać maksymalnego rozpędu i mieć nadzieję, że większa prędkość oraz rotacja drzewa pozwolą nam wystarczająco daleko oddalić się od pogorzeliska.
— Dobrze.
Spojrzeli sobie w oczy, a po chwili stopy Pallisa już dotykały szeleszczącego listowia.
Na widok krawędzi pilot stłumił instynktowny lęk. Po chwili szybował w pustych, nie mających dna przestworzach, nie wypuszczając ręki Jaen.
Odczuwał coś w rodzaju wesołości.
Runęli w zadymione powietrze i tempo ich lotu natychmiast zmniejszyło się.
Pallis zawisł na niebie stopami w kierunku Pasa, po prawej stronie miał Jaen, a przed sobą drzewo.
Drzewo tworzyło ognisty wieniec. Z masy listowia leżącego na platformie unosił się kłąb dymu. Gałęzie spadały z trzaskiem, który przypominał wybuchy. Tam, gdzie odłamywały się skąpane w ogniu fragmenty obwodu, wystrzeliwały snopy iskier.
Wkrótce został tylko pień, zniekształcona resztka, okolona kikutami konarów. Wreszcie spalone drzewo wzbiło się w górę, a Pallis i Jaen zawiśli w próżni, wciąż trzymając się za ręce.
Górnicy zniknęli z pola widzenia.
Pallis spojrzał na Jaen. Był zakłopotany. Zastanawiał się, o czym powinni rozmawiać.
— Wiesz, dzieci na Tratwie dorastają w lęku przed spadaniem — powiedział. — Myślę, że uznają płaską, stabilną powierzchnię pod stopami za coś oczywistego. Zapominają, że Tratwa jest jak listek unoszący się w powietrzu… że nie ma w sobie nic z solidności nieprawdopodobnie wielkich planet w innym wszechświecie, o którym opowiadają nam uczeni. Za to dzieci Pasa wychowują się w pierścieniu podniszczonych domostw, okalającym skurczoną gwiazdę. One nie mogą stać na bezpiecznym podłożu. I teraz nie bałyby się spadania, tylko braku lin i dachów, na których mogłyby się uwiesić.
— Pallis, czy ty jesteś przestraszony? — Jaen odgarnęła włosy z twarzy.
Zastanawiał się przez chwilę.
— Nie, chyba nie jestem. Miałem większego pietra przedtem, zanim kopnąłem tę cholerną misę paleniskową.
— Ja chyba też się nie boję. — Jaen wzruszyła ramionami i zakołysała się. — Tylko żałuję, że twoje ryzyko się nie opłaciło…
— No cóż, warto było spróbować.
— …i strasznie chciałabym wiedzieć, czym się to wszystko skończy.
— Jak myślisz, ile zostało nam życia?
— Może parę dni. Powinniśmy byli zabrać pojemniki z żywnością, ale przynajmniej napatrzymy się na niezwykłe rzeczy. Pallis! — Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
Читать дальше