— Ale co ty tutaj robisz? — dociekał Rees.
— O jedną implozję odlewni za dużo. — Gord wzruszył ramionami. — O jedną śmierć za dużo. Postanowili zwalić całą winę na mnie i zesłali mnie tutaj. Na tej planecie jest całkiem dużo ludzi z Pasa, a raczej sporo ich tutaj sprowadzono. Od czasu twojej ucieczki sytuacja się pogorszyła. Kilka tysięcy szycht temu wygnanie kogokolwiek tutaj byłoby nie do pomyślenia.
Prawie nie uznawaliśmy istnienia tego miejsca. Dopóki nie zaczęliśmy handlować z tymi cholernymi Kościejami, sądziłem, że są wytworem fantazji. — Wziął do ręki czarę z jakimś płynem, przytknął ją do ust i opróżnił mimo obrzydzenia. — Rees obserwował go i poczuł, że bardzo chce mu się pić. Gord opuścił czarę i otarł usta. — Muszę ci jednak powiedzieć, że w jakimś stopniu byłem zadowolony, gdy uznali mnie za winnego. Miałem serdecznie dość tego wszystkiego: śmierci, smrodu spalenizny, prób odbudowy murów, które ciągle się zawalały. — Przymknął zaczerwienione oczy. — Rees, ci z nas, którzy zostali tu zesłani, zasłużyli sobie na taki los. Nadeszła pora sądu.
— Nigdy w to nie uwierzę — mruknął Rees.
— Lepiej uwierz. — Gord wybuchnął suchym, upiornym śmiechem. — Masz. — Wyciągnął rękę z czarą. — Jesteś spragniony? — Rees tęsknie spojrzał na naczynie i poczuł chłodną wodę na języku. Jednak gdy zastanowił się, skąd może ta ciecz pochodzić, poczuł obrzydzenie i odepchnął czarę. Gord utkwił wzrok w Reesie i pociągnął następny haust. — Pozwól, że ci coś poradzę — odezwał się łagodnie. — Ci tutaj nie są mordercami. Nie zrobią ci krzywdy, ale nie masz wyboru: albo zaakceptujesz ich zwyczaje, będziesz jadł to, co oni jedzą i pił ich napoje, albo skończysz w piecach. Tak się przedstawia sytuacja. Wiesz, pod pewnymi względami ma to sens. Nic się nie marnuje — dorzucił, po czym wybuchnął śmiechem i umilkł.
— Quid wspomniał coś o śpiewaniu wielorybom. — Niesamowita, pełna dysonansów pieśń dobiegała do wnętrza chaty. — Czy to możliwe… — Rees zmienił temat.
— Te legendy są prawdziwe… i bardzo spektakularne. — Gord kiwnął głową. — Może ty zrozumiesz cały układ lepiej niż ja. Naprawdę funkcjonuje sensownie. Oni potrzebują dostaw żywności, prawda? Czegoś, co sprawi, że tutejszy świat nie pożre się sam razem ze skórą i kośćmi, dlatego że stworzenia Mgławicy wcale nie są takie pożywne i tutaj można złapać tylko kilka ciekawych insektów. Podejrzewam, że to właśnie dlatego nie pozwolono pierwszym Kościejom wrócić na Tratwę.
— Chodź, młodzieńcze — zawołał Quid, wsadzając pod pachę ładunek żelaza.
Rees popatrzył najpierw na Quida, a potem na Gorda. Odczuwał silną pokusę, by zostać z Gordem, który łączył go z przeszłością. Gord spuścił głowę.
— Lepiej idź — wymamrotał.
Jeśli Rees chciał zachować choćby odrobinę nadziei, że opuści tę planetę, mógł zrobić tylko jedno. Bez słowa ścisnął Gorda za ramię. Inżynier nie podniósł głowy. Rees wstał i wyszedł z chaty.
Dom Quida był przestronny. Wspierał się na żelaznych tyczkach. Zamiast okien zrobiono otwory i zaciągnięto je cieniutką skórą, która przepuszczała mdłe, brązowe światło.
Quid pozwolił Reesowi zostać. Uczony ostrożnie ulokował się w ciemnym kącie i oparł plecy o ścianę. Quid prawie się do niego nie odzywał. Po posiłku, na który składało się sztuczne mięso nieokreślonego pochodzenia, Kościej rzucił się na podłogę i zapadł w zdrowy sen.
Rees przez kilka godzin nie mógł zmrużyć oczu. Pełen grozy lament wielorybich śpiewaków spowijał go niczym dźwiękowy gobelin. Rees zamknął się w sobie, pragnąc uciec od dziwnego otoczenia. W końcu jednak poczuł zmęczenie i położył się na podłodze. Oparł twarz na zgiętym ramieniu. Powierzchnia okazała się tak ciepła, że nie potrzebował koca i natychmiast zasnął.
Ignorując Reesa, Quid przychodził i wychodził, żeby załatwiać jakieś tajemnicze sprawy. Mieszkał sam, ale sądząc po wizytach, które składał w namiotach sąsiadów, dokąd zanosił pakunki z żelazem i skąd wracał, poprawiając ubranie i ocierając usta, żelazo pozwalało mu zmniejszać samotność.
Z początku Rees myślał, że Quid jest kimś w rodzaju przywódcy, ale wkrótce stało się dla niego oczywiste, że na tej planecie nie obowiązuje sformalizowana hierarchia. Niektórzy Kościeje pełnili określone funkcje, na przykład Quid kontaktował się z przybyszami z kopalni. Jednak wydawało się, że ohydna planeta jest samowystarczalna i potrzeba zorganizowania dostaw żywności właściwie tu nie istnieje. Jedynym wydarzeniem skłaniającym tutejszą społeczność do współpracy były chyba tylko polowania na wieloryby.
Rees nie ruszał się ze swojego kącika przez dwie szychty. Jednak pragnienie zaczęło mu straszliwie dokuczać, toteż ochrypłym głosem poprosił Quida o coś do picia.
Kościej zaśmiał się, ale zamiast sięgnąć po któreś ze swoich naczyń, dał Reesowi znak i opuścił chatę. Rees dźwignął się na zesztywniałych nogach i poszedł w ślad za nim.
Pokonali ćwierć obwodu planety i dotarli do miejsca, w którym skórzasta powierzchnia załamywała się. Rees ujrzał szeroką na metr dziurę o nieregularnych brzegach.
Wyglądała jak wyschnięta rana. Na krawędzi sterczały odłupane kawałki kości.
Quid przykucnął nad dziurą.
— Chcesz się napić, górniku? — zagadnął szyderczym tonem. Jego usta przypominały wygiętą do dołu ciemną szramę. — No dobrze, stary Quid pokaże ci, jak można się napić i najeść do woli. Jest tylko jeden haczyk, możesz pić i jeść to, co my. Inaczej umrzesz z głodu, chłoptasiu, a Quid na pewno nie będzie płakał, kiedy przestanie oglądać w swojej chacie twoją szyderczą gębę. Jasne? — Przełożył nogi przez krawędź dziury i znalazł się we wnętrzu planety.
Rees bał się, ale chciał zapomnieć o piekącym z pragnienia gardle. Zbliżył się do dziury i zajrzał do środka. W otworze było pełno kości. Reesowi buchnął w nozdrza smród zgniłego mięsa.
Naukowiec zatkał usta, żeby nie czuć odoru, a potem usiadł na postrzępionej krawędzi i poszukał oparcia dla nóg. Stanął ostrożnie, wstrzymując oddech, i zaczął iść przez wyłożony kośćmi korytarz.
Trasa przypominała wspinaczkę wewnątrz potężnego, prastarego trupa. Światło, które sączyło się przez grube warstwy skóry, było brązowe i migotało, tak że w ciemności najjaśniej lśniły oczy Quida.
Ze wszystkich stron otaczały Reesa kości. Rozejrzał się dookoła, wciąż nie mogąc normalnie oddychać. Stał na skorupie z kości. Plecami opierał się o stertę czaszek i rozwartych, bezzębnych szczęk, a ręką chwycił słup, utworzony ze zrośniętych stosów pacierzowych. Światło gwiazd, ukośnie wpadające przez wejście, pozwoliło Reesowi ujrzeć ogromną ilość czaszek, rozszczepionych kości goleniowych i strzałkowych oraz żeber, które wyglądały jak zgaszone latarnie, niedaleko siebie zobaczył kości dziecięcej rączki. Kości miały odcień wyblakłego brązu i żółci. Przeważnie nie zostało na nich nic, choć gdzieniegdzie zdarzało się dostrzec kawałki skóry albo pojedyncze włosy.
Planeta stanowiła ni mniej ni więcej tylko klatkę z kości, na których rozpięto ludzką skórę.
Rees chciał krzyknąć, ale udało mu się opanować i tylko ciężko westchnął.
Oddychał cuchnącym powietrzem. Było gorące, wilgotne, zalatywało psującym się mięsem.
— No, chodź, górniku — Quid uśmiechnął się do Reesa, obnażając błyszczące dziąsła. — Mamy jeszcze przed sobą kawałek drogi. — Ruszył przed siebie.
Читать дальше