Zaczerpnął powietrza Mgławicy.
Wygramolił się z otworu i zupełnie wyczerpany położył się, aby obserwować czerwone światło gwiazd.
Rees odszukał Gorda. Były inżynier wpuścił go bez słowa. Rees rzucił się na ziemię i zapadł w głęboki sen.
Został u Gorda przez kilka następnych szycht. Właściwie nic nie mówił. Zmuszał się do picia, a nawet towarzyszył Gordowi podczas wyprawy do wnętrza planety, gdzie napełnili naczynia, lecz nie był w stanie jeść. Gord obserwował go ponuro.
— Nie myśl o tym — powiedział. Włożył kawałek mięsa do ust, przeżuł i połknął. — Widzisz? To tylko mięso. Albo będziesz je jadł, albo umrzesz.
Rees położył na dłoni kawałek mięsa i wyobraził sobie, że podnosi go do ust, gryzie i połyka.
Nie był w stanie tego zrobić. Cisnął swoją porcję w kąt chaty i odwrócił się.
Usłyszał powolne kroki Gorda. Inżynier przeszedł przez pokój, żeby podnieść wyrzucony ochłap.
W taki sposób mijały kolejne szychty, aż wreszcie Rees poczuł, że traci siły.
Kiedy dotykał swojego ciała, czuł, jak bardzo wystają mu żebra, i miał wrażenie, iż jego głowa puchnie. Rozsadzał ją, niczym pulsująca krew, śpiew Kościejów.
Gord położył Reesowi rękę na ramieniu. Naukowiec usiadł. Męczyły go zawroty głowy.
— O co chodzi?
— O wieloryba — wyjaśnił Gord z nutką podniecenia w głosie. — Szykują się do polowania. Musisz przyjść i popatrzyć, Rees. Nawet w tych okolicznościach jest to niesamowity widok.
Rees ostrożnie wstał i wyszedł za Gordem z chaty. Powiódł dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Mieszkańcy planety jak zwykle tworzyli małe grupki w chatach i nucili rytmiczną pieśń. Dzieci wydawały się urzeczone: grzecznie siedziały w pobliżu dorosłych, śpiewając i kołysząc się najlepiej, jak tylko potrafiły.
Gord powoli obchodził teren. Rees kroczył w ślad za nim, często się potykając.
Teraz śpiewała chyba cała kolonia, a skórzasta powierzchnia pulsowała jak bęben.
— Co oni robią?
— Nawołują wieloryba. Ich pieśń, nie wiadomo dlaczego, przyciąga to stworzenie.
— Nie widzę żadnego wieloryba — odparł poirytowany i zamroczony Rees.
— Zaczekaj chwilę, to zobaczysz — odpowiedział cierpliwie Gord. Przykucnął na podłożu.
Rees usiadł obok Gorda i przymknął oczy. Śpiew Kościejów powoli przenikał przez niego, aż w końcu zaczął się rytmicznie kołysać i poczuł w sobie spokojną akceptację, a nawet zadowolenie. Czy właśnie taki stan miała wywołać u wieloryba ta niesamowita muzyka?
— Gord, jak myślisz, skąd się wzięło słowo „wieloryb”?
— To ty powinieneś wiedzieć. — Inżynier wzruszył ramionami. — Przecież byłeś uczonym. Niewykluczone, że kiedyś na Ziemi żyło ogromne stworzenie o takiej właśnie nazwie.
— Ciekaw jestem, jak wyglądał ziemski wieloryb. — Rees podrapał zarośniętą brodę.
— Być może właśnie tak — odparł Gord, wskazując ręką na niebo.
Nad linią widnokręgu pojawił się wieloryb. Przypominał wielkie, półprzeźroczyste słońce. Kuliste cielsko zwierzęcia mogło mieć jakieś pięćdziesiąt metrów szerokości, w porównaniu z nim świat Kościejów wydawał się bardzo mały. Pod czystą skórą znajdowały się narządy. Były podobne do dużych maszyn. Z przodu wieloryba znajdowały się trzy kule, których średnice odpowiadały przeciętnemu wzrostowi człowieka. Sposób, w jaki się obracały i skupiały jakby swoją uwagę na planecie i pobliskich gwiazdach, nieodparcie kojarzył się Reesowi z pracą oczu. W tylnej części cielska wieloryba znajdowały się trzy potężne ogony; te półkoliste płaty dorównywały wielkością kadłubowi i delikatnie się obracały, a z resztą wieloryba łączył je przewód zbitej cielistej masy.
Gigantyczne zwierzę sunęło w powietrzu niespełna dwadzieścia metrów nad głową Reesa, omiatając jego roześmianą twarz chłodnym wiatrem.
— To jest fantastyczne! — zawołał Rees.
Gord lekko się uśmiechnął. Nie przestając śpiewać, Kościeje wynurzyli się z chat.
Nieśli ze sobą włócznie z kości i metalu. Wpatrywali się w wieloryba.
— Czasami tylko obwiązują te stwory linami. — Gord przysunął się do Reesa.
Mówił, przekrzykując pieśń. — Zaprzęgnięte wieloryby odciągają planetkę od Mgławicy. W ten sposób Kościeje regulują orbitę. Gdyby tego nie robili, już dawno wpadliby do Rdzenia. Ale teraz chyba zależy im na mięsie.
— Jak można zabić stworzenie tych rozmiarów? — Rees był zaintrygowany — To wcale nie jest trudne — zauważył Gord. — Wystarczy tylko przebić skórę.
Wtedy traci równowagę, pojmujesz? Po prostu skręca się w kierunku studni grawitacyjnej planetki.
Sztuka polega na szybkim przecięciu tego draństwa, żeby jego cielsko nie przygniotło wszystkich.
W powietrze wzbiły się pierwsze włócznie. Pieśń zagłuszyły zwycięskie okrzyki.
Najwyraźniej wieloryb był zdenerwowany, gdyż zaczął szybciej poruszać ogonami.
Dzidy łatwo przechodziły przez półprzeźroczyste cielsko albo zatrzymywały się w chrząstkach.
Wreszcie, przy akompaniamencie głośnych wrzasków, mieszkańcom planetki udało się trafić w jakiś narząd. Wieloryb przechylił się, jego skóra zaczęła się marszczyć.
Potężne zwierzę przeleciało gwałtownie kilka metrów nad Reesem.
— I co na to powiesz, górniku? — zagadnął Quid. Stanął obok Reesa z włócznią w ręku i uśmiechał się od ucha do ucha.
— To jest dopiero życie, co? Lepsze to niż babranie się we wnętrznościach jakiejś martwej gwiazdy… — Powietrze przeszywały kolejne włócznie. Z coraz większą precyzją omijały pole grawitacyjne planety i wieloryba, a potem trafiały w czułe miejsca zwierzęcia.
— Quid, jak udaje im się osiągnąć taką dokładność?
— To łatwe. Wyobraź sobie, że planeta jest bryłą znajdującą się pod tobą.
Wieloryb niech będzie drugą małą bryłą, sunącą gdzieś tutaj — pokazywał — blisko środka.
Stamtąd pochodzi wszelkie przyciąganie, prawda? Teraz wyobraź sobie, którędy ma przelecieć twoja włócznia — i rzucasz nią!
Rees podrapał się w głowę. Zastanawiał się, ile z tego destylatu orbitalnej mechaniki zrozumiałby Hollerbach. Jedno było pewne — uwięzieni na małej planecie Kościeje musieli się nauczyć precyzyjnego rzucania dzidami.
Wieloryba zasypano takim gradem włóczni, że jego los wydawał się przesądzony.
Prawie ocierał się brzuchem o dachy kolonii. Mężczyźni i kobiety wyjęli duże maczety i wkrótce miała nastąpić rzeź. Wygłodzony, senny z wyczerpania Rees zastanawiał się, czy krew wieloryba pachnie inaczej niż krew człowieka.
Nagle, niemal bezwiednie, zaczął biec. Bez trudu dostał się na dach jednej z solidniej wyglądających chat. Czy mógłby się poruszać tak lekko, gdyby nie stracił tyle na wadze?
Spojrzał w górę na pomarszczony, półprzeźroczysty baldachim. Wciąż nie mógł dosięgnąć wielorybiego cielska, lecz po chwili zbliżyła się ku niemu, jak opadająca kurtyna, fałda ciała o szerokości metra. Rees skoczył i uczepił się jej obiema rękami. Przesuwał palcami po suchym mięsie. Gorączkowo szukał pewnego oparcia i przez ułamek sekundy bał się, że spadnie. Jednak po chwili, zanurzywszy ręce po łokcie w miękkim cielsku, zahaczył palcami o coś twardego i udało mu się podciągnąć. Rozhuśtał nogi i oparł je na wielorybim mięsie. W ten sposób, głową do dołu, przeleciał nad kolonią Kościejów.
Jego szarpanina podziałała na zwierzę jak elektryczny wstrząs. Poderwało się i poruszyło tak gwałtownie, że Rees w każdej chwili mógł stracić swe oparcie.
Читать дальше