Pokiwałem głową, wczuwając się w jej sytuację. — Jesteś całkiem szczera jak na to, że rozmawiasz z kimś obcym — zauważyłem.
Wzruszyła ramionami. — A dlaczegóż by nie?
Nie potrafiłem znaleźć na to właściwej odpowiedzi. — A dlaczego temat dzieci jest tutaj tabu?
Popatrzyła na mnie jakoś dziwnie.
— Jakbyś dopiero co wysiadł ze statku, co? Pomyśl troszkę, do diabła. Widziałeś tu ludzi w podeszłym wieku?
— Nie. Założyłem, że ciała lądują gdzieś w jakichś kopalniach.
Skinęła głową. — Słusznie. A skąd się biorą nowe ciała? Pewien procent właśnie od nas. Jedno dziecko rocznie, co roku. Daje to niewielki wzrost ludności. Bolesna sprawa. Po roku zabierają nam większość dzieci… a to boli.
Większość z nas odsyła je do rządowych ośrodków dla dzieci, w związku z czym nie musimy cierpieć więcej, niż jest to niezbędne. Masz urodzić, wykarmić i zapomnieć. Niektóre z nas się przyzwyczajają, inne jednak mają tego serdecznie dość. Niemniej jest to pułapka, z której nie ma wyjścia dopóty, dopóki lekarze nie powiedzą: koniec. Wtedy dostajesz świeże, młode ciało, o ile oczywiście wypełniłaś dobrze swój obowiązek i dałaś życie odpowiedniej liczbie dzieci.
Muszę przyznać, że wyglądało to coraz mniej sympatycznie. Zaczynałem rozumieć, dlaczego przejęciu władzy przez Laroo towarzyszył taki wzrost populacji. Choć system zapewne istniał już przed nim, nakazał niewątpliwie zwiększenie obowiązku rodzenia z czystej paranoi. Spadek urodzin musiał być przecież najgorszym koszmarem dla najwyższego przywództwa.
— Przecież możesz się chyba wycofać. Prosta operacja…
Roześmiała się pogardliwie. — Oczywiście. I zapomnieć o odrodzeniu w nowym ciele. Jeśli brakuje ci użytecznych umiejętności, możesz wykonywać jedynie najgorsze prace, by utrzymać się przy życiu i to tylko wtedy, kiedy ci na to pozwolą. Co jest najbardziej prawdopodobne to niemożliwość znalezienia jakiejkolwiek pracy, oskarżenie o włóczęgostwo i bilet w jedną stronę do kopalń lub może prosta likwidacja. Te kopalnie i tak są w większości zautomatyzowane… większość ludzi uważa, iż tak naprawdę to już się tam nikogo nie zsyła.
Następne informacje warte zapamiętania. Temat jednak stał się wielce nieprzyjemny.
— Z tym brakiem umiejętności to chyba lekka przesada — powiedziałem. — Słownictwo masz całkiem bogate.
Wzruszyła ramionami. — Jestem samoukiem. Z nudów trzeba coś robić. Wiele dziewcząt wyżywa się w sztuce, pisze i tak dalej. Jeśli o mnie chodzi, to jedynie czytam i oglądam rzeczy przemycane do Otaha. Do diabła, mam dopiero dwadzieścia lat, urodziłam czworo dzieci, za sześć miesięcy urodzę piąte, a już wydaje mi się, że oszaleję. Mam przed sobą jeszcze jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat, nim mnie od tego uwolnią. A wiesz, co potem zrobią? Dadzą mi ciało piętnastolatki i zmuszą, bym robiła to samo! Po dwudziestu latach będę ekspertem jedynie w macierzyństwie.
Gorycz i frustracja w jej głosie nie były udawane i po raz pierwszy zaczynałem rozumieć stosunek Otaha i większości Cerberejczyków zarówno do matek, jak i do tematu dzieci. Nikt nie chciał w ogóle myśleć o dzieciach, mając świadomość, skąd pochodzi jego nowe ciało. Ponieważ sami byli kiedyś młodzi, nie chcieli myśleć o tym, że kradną jakiemuś dziecku całe jego życie, wykonując za nie skok o piętnaście czy czterdzieści pięć lat do przodu, a może skazując je jednocześnie na śmierć lub pracę przymusową na jakimś pozbawionym atmosfery księżycu. Wiedzieli to wszystko… ale chcieli żyć, chcieli mieć własne, nowe ciała i po prostu nie poruszali tych tematów, starali się o nich nie myśleć, zgodnie z zasadą, iż coś, czego nie zauważamy, przestaje istnieć. Widok tych, które rodziły dzieci, wyzwalał poczucie winy i stąd traktowanie ich jak osób zarażonych jakąś potworną chorobą. Bo i były one nosicielkami zarazy… zwanej sumieniem. To wszystko powiedziało mi jedynie tyle, że oni już dawno zaprzedali swe dusze. Zaprzedali je Wagantowi Laroo. Tego dnia, w jasnym słońcu i w słonym powietrzu, ujrzałem mieszkańców Cerbera w zupełnie nowym świetle. Przypomniały mi się historie o wampirach — żywych trupach, które wypijały krew żyjących, by przetrwać, by być nieśmiertelnymi. I takim właśnie był Cerber — był planetą wampirów.
Masz szczęście, że zesłano cię na Cerbera. Tutaj masz szansą żyć wiecznie!
Tak, tak. Jako niewolnik rządu, który może ci przyznać żywot wieczny, kosztem życia jakiegoś niewinnego dziecka, lub ci go odebrać.
— Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zainwestujecie w klonowanie — powiedziałem. — Dalej mogliby przecież kontrolować ciała, a tym samym ludzi.
— Nie mogą — odrzekła. — Organizm Wardena nie potrafi poradzić sobie z klonem w jego początkowym stadium. Na wszystkich światach Rombu metoda naturalna jest jedyną możliwą i jedyną dostępną.
No cóż, to by załatwiło sprawą lepszych sposobów, pomyślałem sobie. A przecież muszą takie istnieć. Bardziej przemyślane, nie przynoszące tyle bólu. Inaczej patrzyłem teraz na Sandę Tyne. Niewątpliwie postać tragiczna, ale sama w sobie będąca wampirem w sensie ostatecznym.
— A można by przypuszczać, iż pokusa wiecznego żywota nie dla wszystkich będzie nieodpartą — zauważyłem. — Niektórzy mogliby przecież wybrać śmierć.
— Poza kręgiem macierzyństwa, nie — odparła. — Wewnątrz owszem; tutaj masz rację. Monitorują nas jednak bardzo starannie, szukając oznak depresji i tendencji samobójczych. Prawie nikomu to się nie udaje… może dwom czy trzem osobom rocznie. A reszta… cóż, przypuszczam, iż wola życia jest zbyt silna. A poza tym, jeśli podejmiesz nieudaną próbę, mogą przepuścić cię przez maszynkę. Nie trzeba przecież mieć zbytniej inteligencji, by robić to, co my robimy. Wezmą cię do małego pokoju, wycelują sondę laserową tutaj — wskazała na czoło — i ciach! Spacerujesz sobie potem w kółko z przylepionym do twarzy uśmieszkiem, nic nie robisz, o niczym nie myślisz, ale w dalszym ciągu możesz rodzić dzieci. — Wstrząsnął nią dreszcz. — W takiej sytuacji wolałabym śmierć… ale rozumiesz? Kara za nieumieranie jest znacznie gorsza.
Cóż za przyjemne popołudnie sobie sprawiłem, pomyślałem kwaśno. Niemniej, rozumiałem Sandę i współczułem jej i innym takim jak ona. Byłem pewien, że są lepsze sposoby. Być może nie mniej okrutne dla niektórych dzieci, bo przecież musiałaby wybuchnąć prawdziwa rewolucja, w której zniszczono by nowe ciała dla starej klasy, ale przynajmniej mniej okrutne dla takich ludzi jak Sanda. Cywilizacja technologiczna powinna umożliwiać matkom wykonywanie wybranych przez nie zajęć i powinna umieć zaspokoić potrzeby nie tylko swego wzrostu, ale i własnej odnawialności. Istniał przecież prosty system, pozwalający składać odpowiedzialność tam, gdzie powinna ona spoczywać.
Można by przecież zmusić każdego, by spłodził i urodził swego zastępcę i zmiennika. Wówczas on i tylko on stanąłby przed wyborem, czy zabić swego potomka czy siebie. A przy możliwości wymiany ciał — zakładając likwidację sterylizacji — każdy mógł urodzić swego zmiennika. Byłby to jedyny sprawiedliwy sposób. Nie skończyłby z okrucieństwem w stosunku do tych dzieci, które już zostały zmiennikami, ale o wiele mniej osób wybrałoby tę opcję i nikt nie mógłby już zmieść swej odpowiedzialności pod przysłowiowy (psychologiczny) dywan.
Na początku ta cała wymiana ciał robiła wspaniałe wrażenie; teraz jednak ujrzałem ją we właściwych proporcjach — jako chorobę. Chorobę obejmującą całe społeczeństwo i wymagającą systemu totalitarnego po to, by w ogóle przetrwać.
Читать дальше