Nie potrafiła na to odpowiedzieć. Była potrzebna dzieciom, to pewne; nie okazywała im czułości wychodząc o świcie i wracając dopiero wtedy, gdy maluchy już spały. A jednak nawet teraz, kiedy powinna wrócić, siedziała w laboratorium i nie widziała niczego, nie robiła niczego, była nikim.
Myślała o powrocie i nie umiała pojąć, czemu ta perspektywa nie budzi w niej radości. Przecież Marcao nie żyje, przypomniała sobie. Umarł trzy tygodnie temu. Ani o dzień za wcześnie. Zrobił wszystko, do czego był mi potrzebny, a ja wszystko, czego chciał, lecz nasze motywy wygasły cztery lata przed tym, jak przegnił do końca. W ciągu tych lat nie dzieliliśmy nawet jednej chwili miłości, a mimo to nawet nie pomyślałam, by go opuścić. Rozwód byłby niemożliwy, ale przecież wystarczyłaby separacja. Żeby przestał mnie bić. Jeszcze teraz odczuwała sztywność i czasem ból w biodrze po tym, jak ostatnim razem cisnął ją na betonową podłogę. Jakże wspaniałą pamiątkę pozostawiłeś po sobie, Cao, mój psi małżonku.
Na samą myśl o nim zabolało ją mocniej biodro. Z satysfakcją kiwnęła głową. Na nic więcej nie zasłużyłam i będę żałować, gdy się w końcu zagoi.
Wstała i ruszyła przed siebie, nie utykając, choć ból wystarczał aż nadto, by oszczędzała chorą nogę.
Dotarła do drzwi i zamknęła je za sobą. Gdy tylko wyszła, komputer wyłączył światła, pozostawiając tylko te, które były niezbędne rozmaitym roślinom w wymuszonym cyklu fotosyntezy. Kochała swoje rośliny, te małe bestie, uczuciem zdumiewająco silnym. Rośnijcie, prosiła je co dzień, rośnijcie i rozkwitajcie. Rozpaczała po tych, którym się nie udało i usuwała je dopiero wtedy, kiedy było całkiem jasne, że nie mają przyszłości. Teraz, oddalając się od stacji, wciąż słyszała ich bezgłośną muzykę, wołanie mikroskopijnych komórek, które rosły, dzieliły się i formowały na nowo w coraz bardziej złożone systemy. Przechodziła od światła w ciemność, z życia w śmierć, i narastało cierpienie, zsynchronizowane idealnie ze stanem zapalnym jej stawów.
Wychodząc zza wzgórza zobaczyła dom i plamy światła padającego przez okna na zbocze. W pokoju Quary i Grega było ciemno; nie będzie musiała znosić ich oskarżeń: milczenia Quary i ponurych, dzikich psot Grega. Lecz w innych pomieszczeniach było zbyt jasno, nawet w jej pokoju i w sakmie. Działo się coś niezwykłego, a ona nie lubiła rzeczy niezwykłych.
Olhado siedział w salonie, jak zwykle ze słuchawkami na uszach. Tym razem jednak miał także podłączoną do oka wtyczkę sprzęgu. Zapewne odtwarzał z komputera jakieś wizualne wspomnienia, albo nagrywał coś, co ze sobą przyniósł. I, jak już tyle razy, zapragnęła, by zgrał także jej wspomnienia i wykasował je do czysta, zastąpił czymś przyjemniejszym. Ciało Pipa — o tym obrazie zapomniałaby chętnie, wymieniła go na pamięć cudownych dni, spędzanych we troje w Stacji Zenadora. I ciało Liba, owinięte w płótno, słodkie ciało utrzymywane jedynie zwiniętą materią; wolałaby w jego miejscu inne wspomnienia tego ciała, dotyk warg i pieszczotę delikatnych dłoni. Jednak pamięć o nich ginęła, zbyt mocno przytłoczona bólem.
Wykradłam wszystkie piękne dni, więc zostały mi odebrane i zastąpione tym, na co zasłużyłam.
Olhado zwrócił twarz w jej stronę. Wtyczka sterczała mu obscenicznie z oka. Nie potrafiła stłumić drżenia i wstydu. Przepraszam cię, powiedziała bezgłośnie. Gdybym była inną matką, miałbyś własne oczy. Urodziłeś się, by być najlepszym, najzdrowszym, najwspanialszym z moich dzieci. Ale nic, co wyszło z mojego łona, nie może pozostać nienaruszone.
Oczywiście, nie powiedziała tego głośno, i Olhado także nic nie powiedział. Odwróciła się, by przejść do swego pokoju i sprawdzić, dlaczego pali się światło.
— Matko — odezwał się Olhado. Zdjął słuchawki i wykręcał wtyczkę z oka.
— Słucham.
— Mamy gościa. To Mówca.
Zlodowaciała. Nie dzisiaj, krzyknęła w duchu. Wiedziała jednak, że nie zechce go widzieć także jutro, ani pojutrze, ani nigdy.
— Oczyściliśmy mu spodnie i teraz wkłada je w twoim pokoju. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Ela stanęła w drzwiach kuchni.
— Jesteś już — powiedziała. — Przygotowałam cafezinho, dla ciebie też.
— Zaczekam na zewnątrz, dopóki sobie nie pójdzie — oświadczyła Novinha. Ela i Olhado spojrzeli na siebie. Novinha zrozumiała natychmiast, że traktują ją jak problem, który należy rozwiązać; że najwyraźniej popierają to, czego chciał tu dokonać Mówca. Ale ja jestem dylematem, którego nie zdołacie rozstrzygnąć.
— Mamo — zaczął Olhado. — On nie jest taki, jak mówił biskup. On jest dobry.
— A odkąd to jesteście ekspertami dobra i zła? — spytała Novinha tonem najbardziej gryzącej ironii.
Raz jeszcze Ela i Olhado porozumieli się wzrokiem. Wiedziała, co myślą. Jak jej to wytłumaczyć? Jak ją przekonać? Otóż, drogie dzieci, to się wam nie uda. Jestem nieprzekonywalna, o czym przekonywał się Libo w każdym tygodniu swego życia. Nie zdradziłam mu tajemnicy. To nie moja wina, że zginął.
Udało im się jednak zmienić jej decyzję. Zamiast wyjść z domu, wycofała się do kuchni. W przejściu ominęła Elę. Maleńkie filiżanki stały na stole równym kręgiem, parujący dzbanek czekał w samym środku. Usiadła i oparła ręce o blat. A więc Mówca przybył i przede wszystkim przyszedł tutaj. Gdzie miał iść? Przecież to moja wina, że się tu znalazł. Kolejna osoba, której życie zniszczyłam, jak życie moich dzieci, życie Marcao i Libo, i Pipa, i swoje własne.
Mocna, lecz zdumiewająco delikatna męska dłoń sięgnęła ponad jej ramieniem, chwyciła dzbanek i przez wąski dziobek rozlała strumyk gorącej kawy do małych filiżanek.
— Posso derramar? — zapytał. Głupie pytanie, przecież już nalewał. Miał łagodnie brzmiący głos i mówił po portugalsku ze śpiewnym, kastylijskim akcentem. Czyżby Hiszpan?
— Desculpa-me — szepnęła. — Wybacz mi. Trouxe o senhor tantos quilometros…
— Odległości gwiezdnych nie mierzy się w kilometrach, Dona Ivanova. Mierzymy je w latach. Słowa były oskarżeniem, głos jednak mówił o smutku, wybaczeniu, nawet o niesieniu pociechy. Taki głos mógłby mnie uwieść. To głos kłamcy.
— Gdybym potrafiła cofnąć twoją podróż i oddać ci dwadzieścia dwa lata, uczyniłabym to. Wezwanie ciebie było błędem. Przepraszam — własny głos brzmiał fałszywie. Całe jej życie było kłamstwem, więc nawet te przeprosiny wypadły sztucznie.
— Jeszcze nie odczuwam upływu czasu — odparł Mówca. Nadal stał za nią i nie widziała jeszcze jego twarzy. — Dopiero przed tygodniem rozstałem się z siostrą. Była moją jedyną żyjącą krewną. Jej córka jeszcze się nie narodziła, a teraz skończyła już pewnie studia, wyszła za mąż, może ma własne dzieci. Nigdy jej nie poznam. Znam jednak twoje dzieci, Dona Ivanova.
Jednym haustem przełknęła cafezinho, choć płyn parzył język i gardło i sprawiał ból w żołądku.
— Minęło kilka godzin, a już sądzisz, że je znasz?
— Lepiej, niż ty, Dona Ivanova.
Ela głośno wciągnęła powietrze, słysząc bezczelne słowa Mówcy. Novinha wpadła we wściekłość — być może były prawdziwe, ale obcy nie powinien o tym wspominać. Obejrzała się, by mu to powiedzieć, ale on odszedł, nie stał już za jej plecami. Odwróciła się dalej, wreszcie wstała, by spojrzeć mu w twarz, ale jego nie było w kuchni. Ela, z rozszerzonymi oczami, stała w drzwiach.
— Wracaj! — zawołała Novinha. — Nie możesz tak mówić, a potem sobie po prostu wyjść! Nie odpowiedział. Usłyszała za to cichy śmiech, dobiegający z tylnej części domu. Poszła za tym dźwiękiem. Mijała kolejne pokoje, aż znalazła się we własnej sypialni. Miro siedział na jej łóżku, a Mówca stał przy drzwiach. Śmiali się razem. Miro dostrzegł matkę i natychmiast spoważniał. Poczuła ukłucie bólu: od lat nie widziała, by się uśmiechał, zapomniała, jak piękna stawała się wtedy jego twarz, zupełnie jak ojca. Jej obecność starła z tej twarzy uśmiech.
Читать дальше