— Spójrz na swoje palce. U każdej dłoni masz jeden, i jeden, i jeden i jeden, i jeden. Pięć. Pięć palców u każdej dłoni. Gdyby koluf odgryzł ci jeden palec, ile by ci zostało? — podniósł dłoń z rozcapierzonymi palcami. Następnie zgiął jeden. — Cztery. Pięć odjąć jeden jest cztery. Licz!
Cała klasa patrzyła na rozcapierzone palce. Banu schwycił się za palec i wyginał go w przód i w tył.
— Nie mogę go odjąć — oświadczył w końcu — w dalszym ciągu mam pięć.
— Psiakrew! Nie rozumiesz!? Pięć czegokolwiek odjąć jeden daje cztery. Masz pięć kolufów, jednego zjadasz, zostają ci cztery.
Jakiś uczeń siedzący na skraju polany wstał i z oczami utkwionymi w tablicę ruszył w jej kierunku jak w transie. Obrien wyszedł mu naprzeciw.
— O co chodzi, Larno?
— A co jest po dziesięciu? — spytał Larno.
Obrien pokazał mu, pisząc liczby od jedenastu do dwudziestu i powtarzając je na głos.
— Ach tak! — wykrzyknął Larno. — A dalej? Obrien cierpliwie wypisywał liczby, głośno je powtarzając. Reszta uczniów straciła zainteresowanie. Słychać było coraz głośniejsze rozmowy, jakaś dziewczyna pisnęła, kilka osób grało w coś małą tykwą. Widząc rosnące zainteresowanie Larny, Obrien nie zwracał uwagi na zamieszanie i kolejnymi liczbami wypełniał tablicę.
— Ach tak! — zawołał Larno.- A po dziewięćdziesięciu dziewięciu?
— Sto, sto jeden, sto dwa, sto…
— A po stu dziewięćdziesięciu dziewięciu?
— Dwieście.
— A po dwustu dziewięćdziesięciu dziewięciu jest trzysta? — spytał Larno. — Ach tak! I czterysta? I pięćset? Ach tak! A jeśli jeden i jeden daje dwa, to dwanaście i dwanaście jest dwadzieścia cztery, a sto i sto to dwieście. Ach tak! A jeśli pięć odjąć jeden jest cztery, to pięćset odjąć sto jest czterysta. I jeżeli każde z nas ma dziesięć palców, to dwoje ma dwadzieścia palców, a my tu wszyscy mamy pięćset palców, nie licząc oczywiście pana, Fornriego i Dalii. Ach tak!
Obrien odwrócił się i odszedł z ponurą miną.
— Ach tak… — mruknął pod nosem. — Jak taki głupi mechanik jak ja ma nauczyć arytmetyki pięćdziesięciu uczniów, z których jeden jest geniuszem matematycznym, a reszta to tumany?
Teraz uczył języka. Z tym było dużo lepiej. Dzięki jakiejś niezwykłej tradycji ten niezbyt liczny lud żyjący w odosobnieniu był właściwie dwujęzyczny — mowa tubylców nie przypominała żadnego z języków, z którymi kiedykolwiek zetknął się Obrien, ale posługiwali się również mową uroczystą, która była zniekształconą odmianą języka powszechnie używanego w galaktyce. Obrien wyrósł w atmosferze tego języka, zwanego wszędzie galaktyckim, a człowiek nie umiejący uczyć własnej mowy byłby durniem. Uczył więc jej od chwili przybycia na tę planetę i dzięki niemu wielu starszych tubylców całkiem nieźle opanowało galaktycki, przekazując go następnie rodzinie lub całej wsi. Wszyscy ci młodzi ludzie zatem znali już ten język lub coś bardzo doń zbliżonego i z łatwością nauczyli się posługiwać nim w mowie w stopniu, który Obrien uważał za wystarczający.
Uczył również przedmiotów ścisłych, a rzadko który kosmonauta, posiadający tylko praktyczną znajomość podstawowych zasad, dożywa chwili, gdy musi dzielić się własną niewiedzą z innymi. Lecz Obrien wykładał również przedmioty, o których miał jeszcze bardziej mgliste pojęcie, na przykład ekonomię, socjologię i zarządzanie. Uczył politologii, przeszukując najgłębsze zakamarki pamięci, by wykorzystać wszystko, co mu tam pozostało i miało choć luźny związek z konstytucjami, konwencjami i umowami oraz z socjalizmem, komunizmem, faszyzmem, teokracją, władzą oligarchii, technokracją i ich najróżnorodniejszymi formami.
Uczył dyscypliny wojskowej, zasad wojny partyzanckiej i procedury kolonizacyjnej. Zbierał swych uczniów pod gwiazdami i uczył ich historii ludów galaktyki. Spodziewał się, że ci młodzi tubylcy będą z otwartymi ustami słuchali jego opisów straszliwych wojen kosmicznych, fantastycznych stworzeń, dalekich światów i słońc liczniejszych od liści na drzewach w lesie, ale okazało się, że w nocy są jeszcze mniej skoncentrowani niż za dnia.
— Czy widzicie tam te dwie jasne gwiazdy i jedną ciemniejszą? — spytał, pokazując harpunem. — Wycelujcie harpun między te gwiazdy, a gdyby mógł polecieć jak te statki kosmiczne, o których wam opowiadałem, dotarłby w końcu do słońca Soi, którego nie można stąd dojrzeć bez silnego teleskopu. Jak mówi historia czy legenda, albo czyjaś fantastyczna plotka, z tego układu pochodzą wszyscy nasi przodkowie. Owe jasne gwiazdy nazywają się Tarta i Rologne i dawno temu ich planety prowadziły ze sobą wojnę, a po obu stronach walczyło tak wiele statków kosmicznych, że ich liczby nie moglibyście objąć umysłem.
Przerwał i jednym gniewnym spojrzeniem na krótko uciszył szepty.
— Były tam tysiące statków, ale tak bardzo oddalonych od siebie, że nawet nie znacie liczby, która mogłaby określić odległość między nimi, bo Kosmos jest tak ogromny. Statki te strzelały do siebie ognistymi pociskami, które topiły jak wosk metal twardszy od grotów waszych harpunów, a ich załogi płonęły jak patyki w ognisku. W każdej bitwie kilku statkom udawało się przedrzeć do macierzystej planety wroga i pociskami z ognia paliły wsie większe od tego całego lasu wraz z domami wyższymi od najwyższych drzew, ze wszystkimi żyjącymi w nich ludźmi. Teraz nikt tam nie mieszka. Tam…
Odwrócił się i wskazał harpunem w innym kierunku.
— Tam jest świat zwany Waterno. W jego morzach żyje stwór, przy którym wasze kolufy wyglądają jak zabawki. Jest sto razy większy i mógłby od razu połknąć całą waszą łódź.
Kiedy przerwał, usłyszał jakiś szept.
— Ktoś powinien powiedzieć Starszemu. Langri poważnie zachorował na głowę.
Było to prawdopodobnie nieuchronne — jego grupa zaczęła się rozpadać. Każdego ranka uważnie rozglądał się po twarzach uczniów, by stwierdzić, ilu jeszcze brakowało, a potem z determinacją walczył dalej.
Uczył, ile mógł, improwizując, kiedy musiał, co często się zdarzało. Podczas gdy wykładał, Larno stał na skraju polany i zajmował się zadaniami matematycznymi, rozwiązując je na swej własnej tablicy. Z niezbyt pewną pomocą „Podręcznika astronawigacji dla amatorów” Obrien przygotowywał zadanie, po czym Larno z zapałem wypełniał tablicę symbolami matematycznymi ku zdumieniu tych, którym chciało się na to patrzeć. W końcu Larno przerywał Obrienowi:
— Skończyłem zadanie. Mogę prosić o następne? Obrien sięgał po „Podręcznik”.
— Dobrze. Szybkość twego statku, którego pozycja jest taka jak poprzednio, wynosi pięćdziesiąt tysięcy jednostek. Oblicz ilość paliwa potrzebnego na dotarcie do planety X i wejście na orbitę wokół niej.
— Tak, tak! A to zadanie? Czy dobrze rozwiązałem?
— Skąd, u diabła, mam wiedzieć? — mruczał Obrien pod nosem, wracając do przerwanego wykładu.
Kiedy tylko złapał Banu na drzemce, co często się zdarzało, brutalnie ją przerywał.
— Banu! Jak się nazywają ci adwokaci?
— Klarouse, Hraanl, Picrawley, McLindorffer i Webluston, miasto Schwalofro, planeta S chwała, Sektor 9138.
Obrien gorąco dziękował losowi nawet za tak skromne dowody łaski: miał matematycznego geniusza, rozwiązującego zadania, których nie rozumiał, oraz geniusza o doskonałej pamięci, który zapamiętywał wszystko podczas snu, co dobrze się składało, bo właśnie najczęściej spał. Banu zdawał się nigdy niczego nie zapominać, chociaż tak mało rozumiał z tego, co zapamiętał, że przekopywanie jego pamięci w poszukiwaniu potrzebnej informacji było zajęciem bardzo uciążliwym i zniechęcającym.
Читать дальше