— O skurwysyny bez serca! Lepiej będzie, jeśli zejdziesz i przyniesiesz te prochy sama.
— Barney Hendrickson — już całe lata minęły…
Słowa te, wypowiedziane lekko ochrypłym głosem przewaliły się przez gabinet niszcząc wszystko, co napotkały po drodze. Nałogowi plotkarze i złośliwcy utrzymywali, że Slithey Tove jest osobą o zdolnościach aktorskich marionetki, której poplątały się sznurki, mózgu ratlerka i zasadach moralnych Fanny Hill. Mieli racje. Jednak te cechy same przez się nie wyjaśniały wcale kolosalnego powodzenia, jakim cieszyły się jej filmy. Jedynymi zaletami, jakie Slithey miała, i to w nadmiarze, były kobiecość i umiejętność nawiązywania kontaktu. Ta ostatnia funkcjonowała zresztą, jak się zdaje, na poziomie hormonalnym. Slithey wywarza wokół siebie nie tyle aurę płci, co raczej seksualnej dostępności. Zresztą nie mijało się to z prawdą. Ta aura była wystarczająco silna, by emanować, nieznacznie tylko osłabiona przez przeszkody, wynikające z istoty sztuki filmowej, ze srebrnego ekranu. Przekraczała bariery taśmy i projektora i promieniowała — lubieżna, wręcz parująca. Filmy Slithey robiły niebywałe pieniądze. Większość kobiet ich nie znosiła.
W tym momencie jej urok, nie krepowany czasem, przestrzenią, czy celuloidem taśmy filmowej wtargnął do gabinetu Barneya jak uderzająca z niepowstrzymaną siłą fala potopu.
Betty demonstracyjnie pociągnęła nosem i opuściła pokój. Po drodze musiała jednak zwolnić na moment, by umożliwić przejście stojącej w drzwiach aktorce.
— Slithey — zaczął Barney, lecz głos załamał mu się, zapewne wskutek nadmiaru wchłoniętej nikotyny.
— Barney, kotku — powiedziała, a nogi podobne smukłym tłokom maszyny hydraulicznej niosły ją z wolna przez pokój. — Barney, wieki minęły odkąd widziałam cię po raz ostatni.
Z rękami wspartymi o blat biurka wychyliła się do przodu i siła ciążenia odchyliła cienką tkaninę jej bluzki. Co najmniej dziewięćdziesiąt osiem procent jej biustu wychynęło na światło dzienne. Barney miał wrażenie, że spływa w głąb Wielkiego Kanionu, uformowanego z kobiecego ciała.
— Slithey — powiedział, wstając gwałtownie: kiedyś niemal dał się złapać w te pułapkę. — Chce porozmawiać z tobą na temat filmu, który mamy kręcić, ale widzisz, w tej chwili jestem zajęty…
Mimowolnie dotknął jej ramienia, które zadrżało natychmiast, jak ogromne serce, pulsujące pod jego palcami. Barney gwałtownie odsunął dłoń.
— Jeśli tylko zechcesz chwile zaczekać… Będę do twojej dyspozycji najszybciej, jak tylko będzie to możliwe.
— Siądę tu, pod ścianą — odparł matowy głos. — Wiem, że nie można ci przeszkadzać.
— Pan mnie wołał — zapytał Dallas Levy, stając w otwartych drzwiach. Mimo iż mówił do Barneya, jego oczy bacznie taksowały aktorkę. Hormony porozumiały się z hormonami, Slithey westchnęła mimowolnie, Dallas uśmiechnął się leniwie.
— Tak — Barney wykopał kontrakt spod stosu zalegających jego biurko papierów. — Zanieś to Lynnowi i poproś go, aby namówił swojego przyjaciela do złożenia podpisu. Jakieś kłopoty?
— Żadnych, od momentu, w którym stwierdziliśmy, że lubi dobrze wysmażone befsztyki i piwo. Kiedy zaczyna być niespokojny, dajemy mu befsztyka i kwartę piwa. Wtedy zapomina o kłopotach. Jak dotąd osiem befsztyków i osiem kwart piwa.
— Zdobądź ten podpis — powtórzył Barney. Jego wzrok spoczął przypadkowo na Slithey, która miękko rozsiadła się w fotelu i skrzyżowała odziane w jedwabne pończochy nogi. Na podwiązkach miała malutkie różowe kokardki…
— Co mówiłeś, Charley? — spytał. Opadł na fotel i obrócił się w stronę pisarza. — Masz już jakieś pomysły?
Charley Chang uniósł grube tomisko, które dzierżył w obu dłoniach. — Jestem na trzynastej stronie tej książki, a poza nią jest tu jeszcze parę tomików do przeczytania.
— To podstawowy materiał — odparł Barney. — Jednak sądzę, że możemy naszkicować zasadnicze wątki scenariusza już teraz — w detale ubierzesz je później. L.M. sugerował sagę i sadze, że to wcale niezły pomysł. Zaczynasz na Orkneyach około roku tysięcznego, gdzie w owym czasie panuje niemałe zamieszanie. Mamy tam norweskich osadników, najeżdżanych przez piratów — Wikingów i w okolicy zaczyna się robić gorąco. Możesz na przykład zacząć od wyprawy Wikingów. Ozdobione smoczymi głowami łodzie suną po ciemnej toni morza… rozumiesz?
— Tak jak początek westernu — bandyci w milczeniu wjeżdżają do miasteczka, by obrabować bank? — Dobry pomysł. Bohater jest głównym Wikingiem, wodzem wybrzeża — dasz sobie z tym rade. Dalej kilka bitew, potem jeszcze trochę w tym stylu; no i nasz bohater decyduje się przenieść wraz ze swoimi kumplami do Nowego Świata, Winlandu, o którym właśnie usłyszał.
— Coś jakby podbój Dzikiego Zachodu?
— Całkowicie. Potem podroż, sztorm, katastrofa okrętowa, lądowanie, pierwsza osada i walki z Indianami. Myśl z zapasem. Mamy kupę ekstra taśmy. Zakończenie na wysoki połysk: patrząc na zachód słońca…
Charley Chang bazgrał szybko na skrzydełku obwoluty książki. Zapisywał wszystko, co mówił Barney i kiwał głową z aprobatą.
— Aha, jeszcze jedno — powiedział, trzymając w ręce gruby tom. — Niektóre imiona tych facetów z książki to zawracanie głowy. Posłuchaj tylko, jest tu jeden taki co nazywa się Eyjolf Sprośny; ma on kumpla o imieniu Hergi Hnappraz. Albo Polarna Świnia, Ragnar Złamanokudły i z milion innych. Robimy to dla śmiechu?
— To poważny film, Charley. Tak poważnego filmu nigdy jeszcze nie robiliśmy.
— Ty jesteś szefem, Barney. To była tylko sugestia. A co z wątkiem miłosnym?
— Wprowadź go jak najwcześniej, wiesz przecież jak się to robi.
— Barney, kochanie, to rola jakby specjalnie dla mnie — szepnął mu do ucha znajomy głos i w tym samym momencie oplotły go czyjeś ramiona. Barney poczuł, że tonie w oceanie sprężystego ciała.
— Nie daj mu się zbajerować, Slithey — usłyszał stłumiony głos. — Barney Hendrickson to mój kumpel, to mój stary kumpel, ale na dodatek to wściekle dobry biznesman, sprytny. Tak wiec bez względu na to, co mu obiecałaś, chce, przykro mi, że musze to powiedzieć, dokładnie zbadać warunki kontraktu, zanim cokolwiek podpiszemy.
— Ivan — powiedział Barney, usiłując wyswobodzić się z objęć uperfumowanej ośmiornicy — zabierz na moment swoją klientkę na bok. Za chwilę pogadam z tobą. Nie wiem czy dobijemy targu, ale pogadać można.
Ivan Grissini, nie zważając na to, że przylizane włosy, zakrzywiony nos i wymięty, upstrzony łupieżem garnitur nadawały mu wygląd agenta — oszusta, rzeczywiście był agentem — oszustem. Zawsze nosił przy sobie szesnaście wiecznych piór, które co rano, przed udaniem się do biura, rytualnie napełniał atramentem.
— Siądź tu, ślicznotko — powiedział i popchnął Slithey do kąta ruchem znamionującym długoletnią praktykę. Dopóki Slithey była potencjalnym workiem szmalu, pozostawał całkowicie odporny na jej urok. — Barney Hendrickson jest równie dobry jak jego słowo. Może nawet lepszy.
Zadzwonił telefon i dokładnie w tej samej chwili do gabinetu wpadł Jens Lynn, wymachując umową.
— Ottar nie może tego podpisać! To jest po angielsku.
— Więc niech pan to przetłumaczy. Jest pan przecier konsultantem. Zaczekaj pan. Barney podniósł słuchawkę.
— Mogę dokonać przekładu. Jest to trudne, ale wykonalne. Nie w tym jednak problem! On przecięż nie umie czytać!
— Proszę zaczekać chwilę, Lynn. Nie, niestety, Sam… Wiem, Sam… Oczywiście, widziałem kosztorys, osobiście go sporządziłem… Nie, nie możesz mnie zapytać skąd biorę LSD… Myśl realnie. Ani ty, ani ja nie urodziliśmy się wczoraj… Zgoda, ale… nie możesz zrozumieć, że film zostanie zrealizowany w granicach tego budżetu, z dokładnością do plus minus pięćdziesięciu tysięcy?… Nie używaj słowa „niemożliwe”, Sam. To, co niemożliwe może nam zająć trochę czasu, ale da się zrobić, rutyna, rozumiesz… Co?… Przez telefon?! Sam, bądź rozsądny. Miałem przed chwilą trzy telefony do biura… tak, Barnum i Balley… nie pora teraz, aby wchodzić w szczegóły… Wywalony? Ja? Nigdy w życiu!… Tak, oczywiście, zapytaj go. L.M. siedzi w tym filmie od samego początku, krok po kroku i zobaczysz, że pójdzie za mną do końca… Tak… Nawzajem, Sam.
Читать дальше