— Różnica jest zasadnicza, L. M. W poniedziałek przyniosę panu gotowy film. Pełnometrażowy, barwny, panoramiczny film, który będzie kosztować zaledwie dwa — trzy miliony brutto.
— Nie dasz rady, Barney.
— Damy radę. Zapomina pan o Vremiatronie. To urządzenie działa. Pamięta pan, ostatniej nocy sądził pan, że wyszliśmy na jakieś dziesięć minut. — L. M. skinął głową z niechęcią. — To był czas na jaki wyszliśmy stąd , jaki minął t u . Ale w epoce Wikingów pozostawaliśmy godzina, albo i dłużej. Możemy to powtórzyć. Zabierzemy tam ekipę, wszystko co potrzebne i kręcimy, mając do dyspozycji tyle czasu, ile potrzeba, by zrobić to dobrze — a potem wracamy.
— Masz na myśli…
— Właśnie. Kiedy wrócimy z gotowym filmem okaże się, że zużyliśmy na to jedynie tych dziesięć minut, które właśnie upłynęły, jak miał już to pan okazje zauważyć.
— Dlaczego nikt o tym wcześniej nie pomyślał — sapnął L. M. tonem pełnym radosnego uznania.
— Z wielu przyczyn…
— Czy chcesz mi powiedzieć… — Sam wychylił się z fotela tak, że niemal z niego wypadł i cień jakiegoś uczucia (może uśmiechu?) przemknął po jego twarzy. — Czy masz na myśli, że będziemy musieli zapłacić koszty produkcji jedynie za dziesięć minut?
— Nie to miałem na myśli — warknął Barney. — Mogę cię tylko uprzedzić, że spowoduje to urwanie głowy w departamencie finansowym. Ale żeby poprawić ci humor — gwarantuje, że będziemy mogli kręcić w plenerze, z licznymi ujęciami dodatkowymi, za mniej więcej jedną dziesiątą tego, co musielibyśmy zapłacić kręcąc w Hiszpanii.
Oczy Sama rozbłysły.
— Nie znam szczegółów tego projektu, L. M., ale wiele jego elementów brzmi całkiem rozsądnie. — Dasz radę to zrobić, Barney? Podołasz temu?
— Zrobię to pod warunkiem, że pomoże pan we wszystkim, o co poproszę bez żadnych dodatkowych pytań. Dziś mamy czwartek. Nie widzę powodu, dla którego do soboty nie mielibyśmy zebrać do kupy wszystkiego co potrzeba — Barney zaczął wyliczać na palcach. — Musimy mieć podpisane kontrakty z aktorami, zdobyć wystarczająco dużo taśmy, by starczyło nam do końca zdjęć, techników, co najmniej dwie dodatkowe kamery… — Zaczął mamrotać coś do siebie, kompletując w myślach lista wszystkich możliwych potrzeb. — Tak — rzekł w końcu. — Uda się.
— Ciągle nie jestem przekonany. To szalony pomysł — stwierdził w zamyśleniu L. M.
Przyszłość całego przedsięwzięcia wisiała na włosku. Barney rozpaczliwie szukał w myślach jakiegoś argumentu.
— Jeszcze jedno — dodał — jeśli będziemy w plenerze, powiedzmy sześć miesięcy, to rzecz jasna za ten czas każdemu trzeba będzie zapłacić: Ale przecięż wypożyczamy kamery, aparaturę dźwiękową i cały ten kosztowny sprzęt. Tu zapłacimy jedynie za kilka dni.
— Postawiłeś na swoim, Barney — powiedział L. M. i wyprostował się w fotelu.
— Nie słyszał pan zapewne do tej pory o Cinecitta, panie Hendrickson.
— Barney.
— Niestety Barney, w żadnym wypadku nie mogę. Kino nowego realizmu narodziło się tuż po wojnie we Włoszech. Ta seria śmierdzących kuchnią filmów brytyjskich pojawiła się dopiero później. Ale, widzi pan, Rzym jeszcze nie upadł. Faceci tacy jak ja przyjeżdżają tu, do Hollywood, by złapać trochę umiejętności technicznych…
— No i trochę szmalu, nie?
— …nie mogę temu zaprzeczyć, Barney, pracując za jankeskie dolary. Ale wiesz, nie spodziewaj się, że o tej porze dnia nakręcisz coś w kolorze. — Machnął ośmiomilimetrowym Bolexem, który zwisał mu z nadgarstka na skórzanym rzemieniu. — Powinienem naładować to cacko Tri — X. Jest już piąta po południu.
— Nie obawiaj się, Gino. Będziesz miął tyle światła, ile zechcesz. Masz na to moje słowo. Popatrzył w górę. Drzwi magazynu otworzyły się i wszedł Amory Blestead.
— Witaj Amory. To nasz kamerzysta, Gino Capp — Amory Blestead, doradca techniczny.
— Miło mi pana poznać — Amory uścisnął dłoń Gina — zawsze byłem ciekaw, w jaki sposób udało się panu stworzyć wrażenie tak odrażającej rzeczywistości w „Jesiennej miłości”.
— Ma pan chyba na myśli „Świński świat”. To nie było nic trudnego. Po prostu tak wyglądają pewne okolice w Jugosławii.
— O Boże! — Amory odwrócił się do Barneya. — Dallas prosił mnie, bym ci powiedział, że będą tu z Ottarem za jakieś pięć minut.
— W sam raz. Musimy poprosić profesora, by puścił w ruch swoją maszynerię.
Barney wdrapał się na platformę ciężarówki i opadł na poniewierające się tam skrzynie. Bolały go wszystkie mięśnie. Udało mu się zdrzemnąć ukradkiem przez godzinę na sofie w gabinecie, lecz kolejne pilne wezwanie do L. M. zerwało go na równe nogi. Resztę czasu spędził w jego biurze na mocno przydługiej kłótni, dotyczącej projektu budżetu. Tempo ostatnich godzin. dawało o sobie znać.
— Przekalibrowałem całą aparatura — oznajmił profesor Hewett, z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy pokazując coś na tablicy rozdzielczej.
— Gwarantuje najwyższą precyzje zarówno przy poruszaniu się w czasie, jak i w przestrzeni we wszystkich następnych przypadkach.
— Cudownie. Gdyby jeszcze udało się panu nastawić nas tak, byśmy przybyli dokładnie w to samo miejsce, o tej samej godzinie i tego samego dnia, co poprzednio. Światło było wtedy wyśmienite…
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i głośny, gardłowy śpiew wypełnił wnętrze magazynu. Do środka wtoczył się Ottar. Jens Lynn i Dallas Levy trzymali go mocno pod ręce, niosąc raczej niż podtrzymując, gdyż Wiking był zalany w trupa. Tex Antonelli podążał z tyłu, ciągnąc za sobą roczny wózek, wypełniony opakowanymi skrzynkami. Załadowanie Wikinga na ciężarówkę wymagało wspólnych wysiłków wszystkich obecnych. Zaraz potem stracił on zupełnie przytomność i tylko pomrukiwał coś do siebie szczęśliwym głosem. Skrzynki zwalono na kupę obok niego.
— Co to takiego? — zainteresował się Barney.
— Dobra handlowe — Lynn wpychał kolejną skrzynie z nalepką , JACK DANIELS” przez otwartą klapę ciężarówki. — Ottar podpisał kontrakt. Byłem niezwykle zdziwiony odkryciem tu tłumacza przysięgłego znającego islandzki…
— W Hollywood może pan znaleźć wszystko.
— Ottar zgodził się w końcu uczyć angielskiego pod warunkiem, że wróci do domu. Rozwinęło się w nim upodobanie do napojów destylowanych i umówiliśmy się z nim na zapłata w wysokości jednej butelki whisky za każdy dzień nauki.
— Nie mogliście wepchnąć mu jakiejś zwykłej chory — spylał Barney w momencie, gdy windowano do samochodu kolejną skrzynie „Jacka Danielsa”. — Już widzę, jak się będę z tego tłumaczył lewymi rachunkami.
— Próbowaliśmy — Dallas wpychał właśnie trzecią skrzynię. — Podsunęliśmy mu trochę „Old Overcoat” — to dziewięćdziesięcioprocentowy spirytus zbożowy, ale w ogóle nie było o czym gadać. Już zdążył sobie wyrobić wyjątkowo wyrafinowane podniebienie. Dwa miesiące — pięć skrzynek. Tak przewiduje umowa.
Lynn wdrapał się do środka i Barney mógł podziwiać jego wysokie do kolan buty, owijacze, myśliwską kurtkę zaopatrzoną w liczne kieszenie i myśliwski nóż w pochwie.
— Po co panu ten strój Old Shatterhanda? — spytał.
— W celu przeżycia i dla zapewnienia sobie komfortu, należnego istocie ludzkiej — odpowiedział Lynn, szukając miejsca na śpiwór, a jednocześnie ustawiając skrzynie w trunkiem, które Dallas spychał na niego. — DDT przeciw wszom, które bez wątpienia występują tam w wielkiej obfitości, tabletki do odkażania wody pitnej i stosowna ilość konserw. Menu tamtej epoki jest dość ograniczone i jestem tego pewien, raczej nie przystające do współczesnych gustów. Stąd pewne elementarne środki ostrożności.
Читать дальше