Blop, blip.
Skierował się do przekaźnika.
Blip.
Krug skoczył na północ, na biegun i znalazł się przy swojej wieży. Wszędzie widać było pracujące androidy; od jego ostatniej wizyty wieża urosła o jakieś pięćdziesiąt metrów. Niebo rozświetlały reflektory. Krug w duchu słyszał muzykę z NGC 7293: blip, blip, blip… Thora Watchmana znalazł w centrum kontroli, sprzężonego z komputerem. Alfa, nieświadom obecności Kruga, sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Jakiś Beta nieśmiało zaproponował, by powiadomić Watchmana o wizycie Kruga za pośrednictwem komputera.
— Nie — odparł Krug. — On jest zajęty, nie wolno mu przeszkadzać.
Blip, blip, blip. Przez chwilę patrzył na spokojną twarz Watchmana: o czym teraz myśli Alfa? Faktury, deklaracje, wskazówki, biuletyny informacyjne, szacunki kosztów? Dlaczego nie? Krug poczuł, jak jego duszę przepełnia duma, tryskająca niczym gejzer i miał ku temu powody: stworzył androidy, a androidy budowały wieżę i już niedługo ludzki głos dotrze do gwiazd.
Blip, blip, blip…
Ze wzruszeniem, trochę zdziwiony tym, co robi, objął Thora Watchmana i wyszedł. Postał chwilę nieruchomo w mroźnej, arktycznej nocy, rozglądając się po placu budowy. Na szczycie wieży systematycznie układano kolejne bloki, we wnętrzu maleńkie sylwetki wtaczały pojemniki, rozwijały miedziane kable i instalowały platformy, bezustannie rozwijając coraz wyżej system energetyczny, zapewniający oświetlenie i oziębianie. Poprzez noc docierał do niego regularny, pulsujący rytm, w który stapiały się wszystkie odgłosy budowy. Dwa dźwięki, zewnętrzny i wewnętrzny, łączyły się w umyśle Kruga: bum i blip, bum i biip, bum i blip. Skierował się ku przekaźnikom, ignorując zacinający, arktyczny wiatr.
„Całkiem nieźle jak na kogoś bez wykształcenia” — powiedział sobie. — „Wieża. Androidy. Wszystko!”
Pomyślał o Krugu sprzed czterdziestu pięciu lat, dorastającym w slumsach pewnego miasta w Illianois, na ulicach którego rosła trawa. Wtedy nie marzył o wysyłaniu informacji do gwiazd, chciał tylko coś zrobić w życiu. Był nikim, jakimś tam Krugiem, ignorantem, obdarciuchem. Czasami słyszał w holotransmisjach, i że ludzkość wkroczyła w nową erę, że zmniejsza się produkcja, nikną napięcia rasowe i społeczne, a armia serwomechanizmów wykonuje wszystkie trudne prace. Tak, czasami, ale nawet wtedy ktoś musiał być na dole drabiny społecznej. Krug tam był. Ojciec umarł, gdy Krug miał pięć lat, matka była narkomanką, zażywającą wszelkiego rodzaju środki halucynogenne. Otrzymywali trochę pieniędzy od towarzystwa dobroczynnego. Roboty? Roboty były dla innych. W ich domu niemal zawsze telefon nie działał z powodu nie zapłaconych rachunków, Krug nigdy nie korzystał z przekaźnika przed ukończeniem dziewiętnastu lat, nigdy nawet nie opuścił Illianois. Czasami przez tydzień lub dwa nikt do nikogo się nie odzywał; Krug nic nie czytał, nie bawił się, za to marzył. W szkole wiele się nie nauczył. W wieku piętnastu lat wydobył się z tego stanu: „Pokażę wam, na co mnie stać i wyrównam z wami rachunki.” Sam zaprogramował sobie naukę: serwotechnologia i chemia. Nie uczył się podstaw, uczył się składania cząstek wiedzy w jedną całość. Spać? Po co? Uczyć się, uczyć, pocić, budować! Wspaniałe pojmowanie struktury rzeczy, to był jego atut — tak o nim mówiono. Wiek kapitalizmu prywatnego ponoć już się skończył, tak samo jak i indywidualne wynalazki. Krug zbudował ulepszonego robota — uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Skok przekaźnikiem do Nowego Jorku, konferencje z adwokatami, pieniądze w banku. Nowy Tomasz Edison miał dziewiętnaście lat, wybudował sobie laboratorium i pracował nad większymi projektami. W wieku dwudziestu dwóch lat zaczął tworzyć androidy. Trwało to długo, a w międzyczasie zaczęły powracać na Ziemię puste sondy międzygwiezdne — nie odkryto żadnych znaczących form życia. Teraz już Krug mógł sobie pozwolić na luksus pomedytowania nad miejscem człowieka w Kosmosie. Medytował; nie zgadzał się z teoriami o unikalności człowieka. Dalej męczył się z kwasem nukleinowym, zbliżając się do celu. Jak człowiek mógłby być samotny we Wszechświecie, skoro sam może tworzyć życie? Zobaczcie, jakie to łatwe! Robię to! Kim jestem? Bogiem? Gotują się kadzie, purpura, zieleń, złoto, czerwień, błękit. I oto pojawia się życie, chwiejąc się w chemicznej pianie. Chwała, fortuna, żona, syn, imperium finansowe, posiadłości na trzech planetach i pięciu księżycach, kobiet tyle, ile zechce. Krug uśmiechnął się. Młody, pryszczaty Krug żył wciąż w dorosłym, silnym, cholerycznym i wyzywającym mężczyźnie. Pokazałeś im, co? A teraz pokażesz istotom z gwiazd. Blip, blip, bum… Głos Kruga, przemierzający lata świetlne: „Hej, wy! Mówi Simeon Krug!” Widzi, że całe jego życie miało tylko ten jeden cel. Gdyby nie paląca, nieposkromiona ambicja, nie byłoby androidów, bez androidów nie byłoby wieży, bez wieży…
Wszedł do najbliższej kabiny przekaźnika i machinalnie podał dane, po czym wyszedł z kabiny w kalifornijskim domu Manuela. Nie planował przybycia tutaj. Letnie powietrze owiało jego skórę, przyzwyczajoną do klimatu Arktyki; pod stopami miał podłogę z czerwonych kamieni, nad głową zamiast dachu rozciągało się pole siłowe, nastawione na niebieski zakres spektrum, przez które przechodziły gałęzie drzewa, uginające się pod ciężkimi owocami. Słyszał szum fal. Pół tuzina domowej służby skamieniało na jego widok; usłyszał ich szept:
— Krug… Krug…
Pojawiła się Clissa; jej zielona peleryna była mocno prześwitująca i ukazywała małe piersi i szczupłe biodra.
— Nie powiedziałeś…
— Nie wiedziałem, że przyjadę.
— Coś bym przygotowała…
— Niczego nie potrzebuję. Czy Manuel…
— Nie ma go.
— A gdzie jest?
Clissa wzruszyła ramionami.
— Wyszedł, chyba w interesach… Wróci dopiero na obiad. Czy mogę ci zaproponować coś…
— Nie, nie… Macie ładny dom, Clissa, ciepły, prawdziwy… Musicie być szczęśliwi. To idealne miejsce dla dzieci — plaża, słońce, drzewa…
Android wyniósł dwa fotele, drugi uruchomił kaskadę, zainstalowaną w ścianie, trzeci rozpylił po patio zapach goździków, a kolejny podał Krugowi talerzyk ze słodyczami. Krug potrząsnął głową i stał nadal, Clissa również; wyglądała na zażenowaną.
— Jesteśmy jeszcze młodym małżeństwem — powiedziała. Możemy poczekać z dziećmi…
— To już dwa lata po ślubie. Długi miodowy miesiąc!
— To znaczy…
— Przynajmniej wystąpcie o pozwolenie. Musicie zacząć myśleć o dzieciach. Chciałbym mieć wnuka…
Trzymała w dłoni talerzyk ze słodyczami; była blada, jej oczy lśniły jak opale w lodowej masce. Krug znów potrząsnął głową.
— Zresztą to androidy wychowują dzieci… A jeżeli nie chcesz się męczyć, to można…
— Już o tym kiedyś mówiliśmy — przerwała mu łagodnie. Dziś jestem zmęczona…
— Wybacz mi — przeląkł się, że tak nalega, subtelność nigdy nie była jego mocną stroną. — Czy nie jesteś chora?
— Tylko trochę zmęczona…
Dała jakiś znak androidom, światło stało się bursztynowe i rozległa się spokojna muzyka. Zapytała nieco zbyt głośno:
— A wieża?
— Wspaniała. Musisz ją zobaczyć.
— Być może w przyszłym tygodniu, jeśli nie będzie zbyt zimno. Czy ma już pięćset metrów?
— Więcej, ale ja umieram z niecierpliwości, by wreszcie móc ją uruchomić.
— Dzisiaj wyglądasz na zmęczonego i podekscytowanego — powiedziała. — Powinieneś odpocząć trochę od czasu do czasu.
Читать дальше